Na skróty

9 sierpnia 2013

Czasami warto po prostu dać się ponieść nogom

Swój treningowy tydzień mógłbym rozbić na 2 części. Pierwszą część stanowią 3 treningi, które realizuję od wtorku do czwartku, zaś na drugą składają się 2 weekendowe biegi. Oczywiście podział istnieje tylko w mojej głowie. Aczkolwiek lubię to uczucie kiedy siadam w piątek w wygodnym fotelu przed ekranem monitora, obok mnie spowita we śnie leży Pati,  nad biurkiem unosi się zapach owsianki i kawy, a ja zabieram się za podsumowanie pierwszych treningów w danym tygodniu mając już przed sobą jedynie dwa weekendowe biegi – jeden przyjemniejszy od drugiego.

                Tym razem czwartkowy trening okazał się jednym z trudniejszych. Dlaczego, skoro z założenia składa się on jedynie ze spokojnego biegu, na krótszym niż normalnie dystansie oraz kilku przebieżek? Złożyło się na to kilka czynników. Przede wszystkim sen, a w zasadzie jego bardzo niewielka ilość. Tak naprawdę dopiero teraz, w piątkowy poranek nieco odespałem poprzednie 3 noce.
                W ostatnim czasie miałem okazję popracować nieco dłużej, co wiązało się z późniejszym powrotem do domu i co za tym idzie – późniejszym położeniem się spać. Dla niektórych może i blisko 5 godzin snu to wystarczająca ilość, ale nie dla mnie. Sześć – to minimum abym mógł czuć się wyspanym. Dodatkowo jeżeli mam cięższe jednostki treningowe lubię sobie uciąć krótką drzemkę w trakcie dnia.
                Wracając do czwartku – byłem niewyspany. Dodatkowo w nogach wciąż czułem jeszcze środowe interwały, dlatego bez zastanowienia zdecydowałem się wciągnąć na nogi cały arsenał od Compressport.  Założyłem nie tylko skarpetki i opaski na łydki, ale również opaski na uda. Prawdę mówiąc to chyba właśnie one były najbardziej obolałe.
                Około 5:30 wyszedłem przed dom i… stanąłem jak wryty – padało. Dodatkowo nie rozpieszczała również temperatura. Na zewnątrz nie było więcej niż 14-15 kresek powyżej zera. W trakcie biegu takie wskazania słupa rtęci są idealne, ale wychodząc rano z ciepłego łóżka, po gorącej porcji owsianki zapitej wrzącą kawą takie warunki sprawiają, że nieco rozmywa się uśmiech na twarzy. Przez moment pomyślałem nawet o tym, aby wziąć bluzę. Ostatecznie zwyciężył jednak zdrowy rozsądek i pobiegłem w samej koszulce.
                Tego dnia postanowiłem nie przejmować się specjalnie tempem biegu.  Powody ku temu miałem dwa. Pierwszy to oczywiście ogólne zmęczenie, a drugi, jeszcze bardziej błahy, to fakt, że było ciemno i kontrolowanie liczb na wyświetlaczu Gremlina wymagało pewnego skupienia. Tak więc postanowiłem nie narabiać sobie dodatkowych trudności.
                Pierwszy kilometr to standardowo dogrzewanie mięśni – wyszło 4:47/km. Dalej zacząłem mimochodem przyspieszać. Biegło mi się naprawdę lekko i przyjemnie. Nie miałem żadnych problemów ani z płucami ani z mięśniami. Ok – czułem, że są nieco obolałe, ale w żaden sposób nie miało to wpływu na mój bieg.
                W sumie pokonałem 14 kilometrów i 304, co zajęło mi zaledwie 3 minuty i 35 sekund ponad godzinę. Średnie tempo wyniosło 4:27/km, zaś serce pracowało ze średnią częstotliwością jedynie 129 bpm.

                Najprzyjemniejszą zaś częścią treningu były przebieżki. I to nie dlatego, że pałam do nich jakąś specjalną sympatią, ani nie dlatego, że dają wyjątkową satysfakcję. Powodem, który sprawił, że tak bardzo podobały mi się wczorajsze dwusetki była moja przyszła żona. Kiedy dobiegłem pod dom już czekała na mnie z aparatem. Dzięki czemu nie tylko biegało mi się wyjątkowo lekko i przyjemnie, ale również zyskałem całe mnóstwo zdjęć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz