Na skróty

29 sierpnia 2013

Interwałowe katusze i berlińska nagroda

   No i w końcu nadeszła chwila kiedy mogę powiedzieć - udało się! Dałem radę zrealizować wszystkie treningi interwałowe jakie miałem zaplanowane na czas pobytu za granicą. Mało tego - wszystkie je przeprowadziłem na stadionie, a jak wielokrotnie wspominałem - nienawidzę biegać w kółko. Czuję się wtedy trochę jak chomik, co odbija się na psychice - gorzej idzie mi trzymanie tempa i w ogóle gorzej znoszę trening. Dlatego tym bardziej jestem zadowolony, że mimo wszystko, tak jak chciałem zrobiłem 4 treningi interwałowe - tydzień po tygodniu! A jak wyglądał ten ostatni? Otóż nieco inaczej niż 3 poprzednie...
   Po pierwsze pobudka. Mimo faktu, że miałem nastawiony budzik na 3:30 to z łóżka wyszedłem już... po 2. Tak, tak - to nie pomyłka. Mając w planach minimum 2-godzinny trening musiałem zacząć go nieco wcześniej, a chciałem jeszcze sprawdzić parę rzeczy, więc postanowiłem wykorzystać fakt, że się obudziłem nieco wcześniej.

   Kolejną rzeczą, która odróżniała tą środę od poprzednich były plany Mojej Pati. Otóż okazało się, że tym razem również i ona wybiera się ze mną na stadion, aby mi towarzyszyć. Jakżeby inaczej - z aparatem! Początkowo chciała jechać ze mną na rowerze, jednak udało mi się ją przekonać, żeby dojechała jednak samochodem.
   Tak więc wiedząc, że na stadionie nie będę sam, biegło mi się nań bardzo przyjemnie. Zacząłem spokojnie od 4:52/km, by później nieco przyspieszyć i ostatecznie po blisko 30-minutowym biegu zameldować się na oddalonym o niecałe 7 kilometrów stadionie w Gildehaus.
   Pati była już na miejscu, a ja nie chcąc specjalnie przedłużać od razu zacząłem interwały. Założenia bez zmian - 8 razy 1 kilometr w czasie 3:28 na przerwie 2 minuty. Wciskając stoper na pierwszym tysiączku byłem jeszcze pełen energii i chęci. Pierwszy łuk, prosta... i wszystko się skończyło. Zrobiłem 200 metrów, a w głowie już zaczynałem szukać argumentów, żeby przerwać trening. W końcu w przyszłym tygodniu start. Mało tego - w ostatni weekend też startowałem, więc może należałoby odpocząć? Kiedy te myśli nie przyniosły skutku głowa zaczęła mi podsuwać kolejne. Tym razem wydawało mi się, że odzywa się łydka. Jednak nie to co ostatnio - miałem po prostu wrażenie, że zaraz zaczną łapać mnie skurcze. Nic z tego - nie zamierzałem się poddawać. A jak wyglądały poszczególne biegi? No więc zacząłem tradycyjnie już mogę rzecz - za mocno - od 3:22. Następnie było 3:27, 3:28, 3:28, 3:29, 3:29, 3:30. Wydawać by się mogło, że słabłem. Jednak aby temu zaprzeczyć i się nieco podbudować - ostatni kilometr poleciałem w 3:27. Tym samym zakończyłem ostatni trening na stadionie w Gildehaus!
   Czekała mnie jeszcze droga powrotna, a więc 7-kilometrowe, nazwijmy to, roztruchtanie. Pod bramą stadionu pożegnałem się z Pati i ruszyłem w stronę... piekarni. Otóż dokładnie po dwóch tygodniach od urodzin wypadają Patrycji... imieniny :) A więc zamierzałem kupić coś drobnego i smacznego zarazem. Pełen zapału i szczęśliwy, że udało się przeprowadzić kolejny mocny trening, zaserwowałem sobie 7-kilometrowe roztruchtanie w średnim tempie... 4:14/km. Z czego ostatnie odcinki pokonywałem już poniżej 4:10/km!
   W sumie wyszło ponad 23 kilometry biegania i uczciwie muszę przyznać, że dostało się trochę nogom! Czułem ten trening przez cały dzień. W którym miejscu dokładnie? Najbardziej chyba dawały o sobie znać uda. 
   Jednak wieczorem czekała mnie miła niespodzianka. Otóż dostałem potwierdzenie udziału w 40. Berlin Marathon! Dowiedziałem się, że pobiegnę z numerem 23409. To kolejny dowód, że impreza zbliża się wielkimi krokami. A został do niej... dokładnie miesiąc!

1 komentarz:

  1. Mały, zwolnij rozbiegania albo jak już tak Ci noga kręci, to idź 1-2x w tygodniu z siostrą lub ojcem i poszuraj sobie tempem 5:30.
    Wpadasz w pułapkę, którą przechodził każdy, kto notował taki szybki postęp. Twoje HaeRy wiodą Cię na manowce. To nie HR teraz decyduje o wyniku w Berlinie, ale nakładające się zmęczenie mięśniowe.
    Nawet 1 dzień wolnego może Cię nie uratować.
    Ty pewnie nawet tego subiektywnie nie odczuwasz, bo jesteś w ciągłym kołowrotku, niemal każdy trening to u Ciebie euforyczny wpis.

    No i last but not liść ;)
    Po takich tysiączkach to 36' na dychę pęka z hukiem :)

    OdpowiedzUsuń