Na skróty

1 września 2013

Podsumowanie weekendu: Errare humanum est

   ... błądzić jest rzeczą ludzką. Są to słowa Seneki Starszego, z którymi ciężko się nie zgodzić. A w związku z tym, że ja również jestem jedynie człowiekiem to mi także zdarza się błądzić. Tak jak chociażby w ten weekend, kiedy to właśnie nieco "pobłądziłem". Biegowo, żywieniowo, samochodem po Europie - dosłownie na każdy możliwy sposób. No ale czy to powód, żeby teraz się załamywać, użalać czy rozczulać? Pewnie, że nie! Stawiam grubą kreskę, odcinam się od tego co było i tabula rasa - zaczynam wszystko od nowa - już w Polsce! No właśnie - wróciłem! Mało tego - zdążyłem już nawet pobiegać. Jednak zanim napiszę o dzisiejszym treningu wspomnę, choćby z czystej przyzwoitości, o moim wczorajszym, biegowym pożegnaniu z Niemcami.
   Wyjazd do Polski zaplanowaliśmy na około 8 rano. Tak żeby mieć spokojnie czas na ogarnięcie się, śniadanie i wszystkie inne poranne czynności. W sobotę zaliczam do nich również bieganie, a więc zanim jeszcze ktokolwiek w domu wstał, ja już pomykałem niemieckimi ścieżkami w tęczowych 890'tkach!
   Sam trening zacząłem nieco wcześniej niż zwykle, albowiem w momencie gdy zegar wybijał godzinę 5:00, ja miałem już w nogach blisko 2 kilometry biegu.


   Zaplanowałem, że pobiegnę do Westenbergu i tam nieco zmodyfikuję swoją standardową trasę - delikatnie ją wydłużę. Nie pomyślałem tylko, że będzie tak ciemno. Pod holendersko - niemiecką granicą o godzinie 5:30 jest mniej więcej tak samo jak w Polsce godzinę wcześniej. Innymi słowy - ciemno! No ale trudno, nie ma co tracić siły na złoszczenie się jeżeli nie ma się na coś żadnego wpływu. Wychodzę z założenia, że lepiej doszukiwać się pozytywów. A takowe udało mi się dostrzec również tutaj. Otóż strasznie nie lubię biegać długich, prostych odcinków, kiedy to patrzy się hen daleko przed siebie i nie widzi się końca. A dzięki temu, że było ciemno, w dodatku była niewielka mgła miałem dość ograniczoną widoczność. Niewątpliwie miało to zbawienny wpływ na moje nastawienie do biegu.
   Pod koniec treningu zahaczyłem jeszcze o lokalną piekarnię i cały bieg zamknąłem w 21 kilometrach i 202 metrach. A więc na zakończenie wyjazdu poleciałem sobie jeszcze półmaraton. Zajęło mi to dokładnie godzinę 35 minut oraz 23 sekundy. Po bieganiu pyszne śniadanie i mogliśmy ruszać! Kierunek POLSKA!
   Blisko 1000 kilometrów drogi, ponad 13 godzin jazdy, niezbyt zdrowe żarcie, a na zakończenie... urodzinowy tort! Tak, tak - kiedy tylko dojechaliśmy do domu czekał na nas przepyszny tort bezowy produkcji babci Wiesi. Bezy, kakao, kawa, banany - tylko babcia Wiesia wie jak to połączyć w kulinarne arcydzieło. Było dmuchanie świeczek, prezenty - prawdziwa impreza pod tytułem "Urodziny Pati vol. 2". Do łóżka wpakowaliśmy się dopiero około północy.
   Pierwszą próbę zachęcenia mnie do wyjścia z łóżka moja Narzeczona podjęła po godzinie 6. Niestety - okazała się nieskuteczna. Czułem się fatalnie. Nie dość, że wszystko mnie bolało po tylu godzinach w samochodzie to również żołądek postanowił mi się zrewanżować za to jak go wczoraj potraktowałem.
   No ale ile można spać - kiedy otworzyłem oczy nieco po 8 uznałem, że najwyższa pora opuścić posłanie. Tym bardziej, że to niedziela. A jak wiadomo u mnie niedziela oznacza długie wybieganie. Tak, tak - nie zamierzałem odpuszczać, aczkolwiek wiedziałem, że to nie będzie nic przyjemnego. 
   Czułem się tak fatalnie, że zrezygnowałem nawet z.... TAK! TEGO DNIA ZABRAKŁO W MOIM MENU PORANNEJ OWSIANKI! Postanowiłem, że dzisiaj idę idę biegać na czczo (ha ha ha). Zresztą i tak nie wiem czy mógłbym cokolwiek włożyć do ust. Nie dość, że czułem się ciągle pełny to jeszcze bałem się, że jedzenie może tego poranka podróżować w moim organizmie z punktu A po przez punkt B z powrotem do punktu A :)
   Miło zaskoczyła mnie Pati, która tego poranka postanowiła mi towarzyszyć podczas treningu. W Niemczech nie było to nic dziwnego, że razem lataliśmy podczas niedzielnych biegów. Jednak tam były świetne warunki ku temu - wszędzie można było dotrzeć płaskimi i równymi ścieżkami. U nas już tak różowo nie jest - zresztą nie ma co wnikać - każdy widzi jak to wygląda.
   Pierwszy kilometr był fatalny. Jak Gremlin wyświetlił czas 4:58 to myślałem, że się pomylił. Przecież ja ledwo co stawiałem kroki. Byłem obolały, było mi niedobrze. A zamierzałem pokonać... 30-kilometrową trasę!!! Tak sobie przynajmniej założyłem. Niemniej obrazując sobie trasę w głowie od razu wyszukałem miejsca, gdzie mogę skrócić dystans i szybciej wrócić do domu.
   Dzisiaj nie zamierzałem biec w ustalonym tempie - chciałem po prostu wytrwać w ruchu, na świeżym powietrzu na tyle długo na ile to będzie możliwe, a następnie wrócić do domu i paść na łóżko. 
   Przez całą pierwszą stronę biegliśmy głównie z górki i z silnym wiatrem w plecy. A mimo to  nie potrafiłem tego docenić - moje samopoczucie było naprawdę delikatnie mówiąc - kiepskie. Ale jednak, muszę to przyznać, po kilku-kilkunastu kilometrach zacząłem się czuć jakby nieco lepiej. Może i dalej byłem obolały, może dalej żołądek nie funkcjonował tak jak powinien. Ale jednak - moje samopoczucie nieco się poprawiło. 
   Po dobiegnięciu na gdański Jasień rozpoczęliśmy drogę powrotną. Mnóstwo podbiegów (pod bieganiu w Niemczech każdy jeden pagórek rodził niepokój), silny wiatr dmuchający w twarz, a w perspektywie jeszcze ponad godzina biegu. Gdyby nie fakt, że na początku byłem w takim fatalnym stanie, ten powrót nazwałbym istną drogą krzyżową. Jednak, tak jak mówię, w porównaniu w pierwszymi kilometrami, nie było tak fatalnie.
   Co ciekawe wzrosło też nieznacznie tempo biegu. Zaczęliśmy notować czasy około 4:45/km mimo, że totalnie nie zwracaliśmy, podczas treningu, uwagi na to co pokazuje Gremlin. Te sprawdziłem dopiero w domu. Wtedy to też okazało się, że najszybsze kilometry to 3 ostatnie. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że na jednym z nich przyszło nam się mierzyć z półkilometrowym, dość stromym podbiegiem :)
   Jak udało nam się dotrzeć do domu? Nie mam pojęcia. Prawdę mówiąc, kiedy już się rozciągnąłem, zrobiłem trochę ćwiczeń siłowych, wykąpałem się i w końcu zjadłem śniadanie to cały ten dzisiejszy bieg wydawał mi się trochę nierzeczywisty. Latałem tak jakby na autopilocie - nie do końca zdając sobie sprawę z tego gdzie jestem i co robię.
   A trochę tego biegania było. W sumie wyszło bowiem 30 kilometrów oraz 16 metrów. Tym razem potrzebowałem na ich pokonanie aż 2 godzin 23 minut i 16 sekund, a i tak zmusiłem serce do pracy z częstotliwością 143 uderzeń na minutę. 
   Teraz mam tydzień na nabranie świeżości, regenerację i oczyszczenie przed niedzielnym startem! Oby wszystko się udało. Trzymajcie kciuki - następną niedzielę spędzę w Pile!

PS: Ciągle proszę Was o głosy w konkursie Runner's World. Jednak zanim ogłoszone zostaną wyniki i szczęśliwy zwycięzca weźmie udział w sesji zdjęciowej, ja dostanę zdjęcia ze swojej "próbnej sesji" - szkoda tylko, że podczas tej "próbnej sesji" miejsce fotoGRAFA i zastąpił fotoRADAR. Niemniej sesję zdjęciową w Niemczech jak widać mam już za sobą, teraz liczę, że dzięki Waszym głosom uda mi się wziąć udział w sesji w Polsce. Tylko może tym razem niech już wykona ją fotoGRAF

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz