Na skróty

5 września 2014

Biegnie i sapie, dyszy i dmucha

   Pierwszy, biegowo-treningowy tydzień po powrocie do kraju już za mną. Oczywiście weekendu nie liczę. W sobotę i niedzielę nie biegam w ramach trenowania. Przez te dwa dni pokonuję kilometry dla przyjemności.
   No i właśnie z tą przyjemnością jest ostatnio u mnie niewielki problem. Po powrocie, znowu reorganizuję dzień. Póki co koniec z wstawaniem o 3, koniec z bieganiem o 5, koniec z 6 posiłkami, koniec z pracą fizyczną. 
   Na początku wydawało mi się, że problemem może być tylko przestawienie się na tryb "wyjazdowy". Jednak okazuje się, że powrót do normalności też łatwy nie jest. We wtorek wyszedłem zaliczyć kilka kilometrów. Pokonałem ich w sumie 8, w średnim tempie 5:02/km, z czego pierwsze 9 niewiele wolniej niż biegłem ostatni półmaraton. Niby fajnie, ale... Po 9 byłem praktycznie wrakiem, wszystko mnie bolało, a na koniec jeszcze dopadła mnie taka kolka, że musiałem się zatrzymać. Dobrze, że nie założyłem paska HR, bo wskazania pracy serca mogłyby zmusić mnie do powrotu z Sopotu autobusem.

   Po powrocie do domu zrobiłem jeszcze trochę ćwiczeń siłowych, na które nie miałem ochoty w poniedziałek i zapomniałem o sporcie na resztę dnia.
   Wróciłem do niego we wtorek. Kolejne rozbieganie - tym razem po TPK. Leśne górki na obolałe nogi to nie jest dobry pomysł. Niby o tym wiedziałem już przed treningiem, a mimo poleciałem do lasu. Tak jak się spodziewałem - lekko nie było. Nieco ponad 10 kilometrów i miałem dość. A w domu jeszcze wpadłem na szatański pomysł dołączenia do planu dnia ćwiczeń stabilizujących. Wydaje mi się, że mogą mi pomóc unikać kontuzji. W każdym bądź razie raczej nie zaszkodzą. Znalazłem sobie zestaw banalnie prostych, jak mi się wydawało, ćwiczeń i przeszedłem do działań. I tu zaczęły się schody. Miało być łatwo, prosto i przyjemnie, a było ciężko, naprawdę ciężko. Cholera, wydaje mi się, że mam poważne braki. 
   W czwartek miałem prawdziwy kryzys jeżeli chodzi o motywację do wyjścia z domu. Wtedy z pomocą przyszli inni biegacze. Nie było wyjścia - ruszyłem. Tym razem wziąłem pasek HR i tak jak mogłem się spodziewać wskazania tętna były niesamowicie wysokie. Przebiegłem 13 kilometrów średnio po 5:06/km, a serducho pracowało z częstotliwością 159 bpm. To nie jest normalne. A już na pewno nie jest normalne 178 uderzeń na minutę na ostatnim kilometrze, kiedy przyspieszyłem do 4:24/km.
   Po powrocie do domu miałem już nic nie robić, ale... pomyślałem, że nic mi się nie stanie jak zrobię te ćwiczenia stabilizujące. I tak kolejnych 30 minut spędziłem na macie. Dalej wolne? Nie, nie - wpadłem na kolejny "genialny" i wskoczyłem na rower. Kolejne 40 minut, ale w końcu udało mi się połamać 2:00/km na moim rowerze górskim - yeah! Czy to już był koniec aktywności? Otóż nie - na koniec jeszcze zrobiłem lekkie rozbieganie - około 3,5 kilometra spokojnego truchtu. 
   A dzisiaj piątek i wiecie co - nie zamierzam nic robić! Żadnego sportu! No może prawie żadnego, bo kilka ćwiczeń na brzuch i grzbiet raczej zrobię. Ale zajmie mi to nie więcej niż 20 minut, a potem totalny brak aktywności! A co - należy się!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz