Na skróty

7 lipca 2015

"Marzenie się spełniło" - relacja Moniki z XVII Biegu o Kryształową Perłę Jeziora Narie

   Do biegu w Kretowinach zaczęłam przygotowania w maju, miał to być ten bieg, w którym pokażę swoją formę, dam z siebie wszystko. Plany niestety pokrzyżowała kontuzja, która pojawiła się już w połowie maja. Zrobiło się na tyle poważnie, że jeszcze w sobotę nie miałam pewności czy wystartuję. Jednak następnego dnia rano, kiedy siedziałam w samochodzie byłam pewna, że przyodzieję swoje różowe torpedy i stanę na starcie XVII Biegu o Kryształową Perłę Jeziora Narie. 
   Od ubiegłorocznej edycji należymy z Michałem do drużyny Finisz Morąg, więc chociażby ze względu na tę rocznicę wręcz musiałam pobiec. A ponadto rodzice przyjechali z nami do Kretowin, do tego tata wsiadł na rower i miał nam towarzyszyć. Tak więc kiedy wybiła godzina 10, inaczej być nie mogło, uruchamiam swojego Gramina i zaczyna się przygoda!
   Początek biegu traktuję bardzo ostrożnie, nie jestem pewna reakcji mojego kolana, ono na szczęście nie protestuje. Pamiętam trasę z tamtego roku, więc mniej więcej wiem, czego się spodziewać. 

   Pierwsze 2 km biegnę spokojnie, uzyskując tempo w granicach 5 minut 30 sekund. Gdzieś w okolicach 3 km słyszę znajomy głos, to mój tata! Na chwilę się zapominam i odnotowuję czas z tysiączka 4:21... ojjj, takie faux pas może mnie drogo kosztować, ale na szczęście organizm wybacza mi tę wpadkę. 
   Szczerze mówiąc to pierwsze 10 km było po prostu zwykłym biegiem, bez żadnych rewelacji, no poza jednym, bardzo ważnym. Ekipa Finiszowców przygotowała motywujące napisy na jezdni i nawet nie umiem opisać słowami emocji, jakie wstąpiły we mnie na 5. km, kiedy na ziemi pojawił się napis „MAŁA DASZ RADĘ” – wtedy chcę wszystkim wokół wykrzyczeć, że to ja jestem TA „Mała”, że muszę dać radę, mam ochotę obdarować współtowarzyszy swoim szczęściem!!! 
   Jednak kolejne podbiegi odejmują mi tę moc, znów wraca monotonia biegu. Na szczęście gdzieś w oddali słyszę znajome mi głosy to Paulina, wraz ze swoją wodzianką Asią, i konferansjer biegu - Sebastian, zbliżają się do mnie. 
   Dziewczyn trzymam się przez kilka kilometrów, jednak w pewnym momencie Paulina wychodzi na prowadzenie. Jej tempo wydaje się mi być za szybkie. Nie chcę ryzykować, w głowie mam ciągle obawy o kolano. Mój humor też nieco się psuje. Odliczam kilometry do końca, a przecież przede mną jeszcze najbardziej charakterystyczny podbieg, czyli „Zemsta Teściowej”. 
   Co jakiś czas zrównuje się ze mną ktoś na rowerze z Finiszowej ekipy – pomoc niesiona od nich w postaci wody to moje zbawienie. Moment przełomowy następuje właśnie ta tej sławnej Teściowej. W połowie podbiegu przygotowany jest punkt nawadniający, na przeciwko niego siedzi na wózku młody chłopak, który ma miskę z zimną wodą i gąbkami. Kiedy ja już myślę, że jest słabiutko, ten młodzieniec zbija ze wszystkimi piątki, zagrzewa do walki, daje wsparcie, które automatycznie maluje uśmiech na mojej twarzy! Już wiem, że warto to przebiec dla niego. 
   I kiedy podnoszę się z kryzysu znowu wczytuję się w napisy, a tam „buty do biegania 300 zł, wpisowe – 25 zł, opalenizna – bezcenne”, a następnie „darmowe solarium”. Wiecie co to oznacza? Że za chwilę wbiegniemy na „Saharę”, „patelnię”, jak zwał tak zwał, jedno jest pewne będzie ciekawie! W sumie wstępują we mnie masochistyczne uczucia, bo nie mogę się tego doczekać! No i w końcu zaczyna się najbardziej emocjonujący element trasy. Opuszczam asfalt na rzecz piasku. 
   Miejscami jest na tyle ciężko, że pod nogami brak „grzebnięcia”, do tego słońce tak strasznie praży. W momencie, kiedy zaczynam czuć zwątpienie, widzę zbliżającego się w moją stronę tatę – moje zbawienie. I na nowo budzi się we mnie siła, moc, power! 
   Tata mówi, że Michał odpuścił, nie walczy o wynik, tylko po prostu zmierza do mety. Informuje mnie także, że za chwilę będzie punkt nawadniający, ale nie powiedział jaki – ah, co to jest za miejsce. Muzyka leci z głośników, na trasie stoi prysznic, w kubeczkach wspaniale zimna woda, a Sebastian zachęca kibiców do okrzyków – to mnie niesie, czuję się tak rewelacyjnie jak nigdy na Saharze ;) A w tym wszystkim najlepsze jest to, że takich kibiców spotykamy, co chwilę, dosłownie co chwilę. Każdy pomaga jak tylko może. Mieszkańcy powystawiali nam wiadra z wodą, ciągle je uzupełniając, niektórzy wyciągnęli szlauchy i nas polewają, jeden pan nawet zaprasza mnie do skorzystania z basenu. I dzieci, wspaniałe dzieci. Opisując bieg w Ostródzie stwierdziłam, że tam są najlepsze dzieci-kibice - oj chyba wtedy nie pamiętałam o tych z „Sahary”, które są równie cudowne. Słysząc ich o krzyki nogi po prostu same gnają. 
   Nawet nie wiem kiedy, a przede mną pojawiają się zielone koszulki biegaczy z morąskiego klubu. Najpierw zrównuję się z Rafałem (co jest dla mnie niemałym szokiem, bo w końcu to o wiele lepszy biegacz ode mnie), okazuje się, iż jego nogi niestety odmawiają posłuszeństwa. Następnie dostrzegam Paulinę i Asię, a przed nimi pana Biegacza z Północy. Ależ się cieszę, zaczynam krzyczeć do nich, wręcz wydzierać, i doganiam ich, a sił mam jeszcze tyle, że wyprzedam ich. Brat jednak nie dał mi za wygraną i szybko mnie dogonił i przegonił... ah, a już tak się cieszyłam, że pierwsza wbiegnę na metę. No dobra, ale z kim ja chciałam się równać, z człowiekiem, który treningowo pokonał tę trasę w 2 godziny i 15 minut? Pani koleżanko, nie przesadzajmy. Szybko wracam na ziemię, napierając dalej i ciągle dyskutując z tatą jak to dzisiaj wspaniale mi się biegnie. 
   Kibiców na trasie wciąż nie brakuje, z końcówki Sahary na długo zapamiętam pewną starszą Panią, która ma wiadro lodowatej wody i polewa mi głowę, mówiąc że może zapamiętamy babcię – Pani Babciu będę Panią pamiętać przez długie lata. Ostatni punkt schładzający na Saharze to strażacy lejący wodę z wielkiej sikawki. To dopiero fest schłodzenie. 
   Kiedy wybiegamy już na asfalt pomoc ponownie niosą strażacy, wskazując. Wtedy to mój tata rozbawia mnie, kiedy zaczyna śpiewać im przyśpiewkę – cholera, nie pamiętam jak to leciało, ale Panowie znają utwór, odwdzięczają się tacie licznymi brawami. 
   Do mety mamy już niecałe 5 km i znów spotyka mnie niespodzianka. W pewnym momencie na środku jezdni zatrzymuje się samochód, a kierowca wychyla się przez okno i w niebogłosy krzyczy „Fiiiiiniiiiiiszzzzz Moooooorąg” – kłaniam się, dziękuję. Cudowne wsparcie. 
   Napieram dalej i nagle na 30. kilometrze uchodzi ze mnie cała radość, jakby ktoś przebił balonik z pozytywnymi emocjami. Czuję tylko potężne skurcze w udzie (chcąc odciążyć kolano owinęłam je bandażem to niestety spowodowało, że obciążyłam udo). Na słowa taty przykładam palec do ust, prosząc od ciszę. Nie chcę już rozmawiać, chcę to już skończyć. Czekam na moment, kiedy w końcu skręcimy w przy domkach letniskowych w stronę jeziora. To jednak nie nadchodzi, ciągle widzę biegaczy przed sobą, którzy nigdzie nie skręcają, myślę sobie, że może się mylą, może już dawno powinnam była odbić w stronę jeziora. Nie mam jednak racji. 
   Upragniony moment w końcu nadchodzi, zbiegamy na ostatnią prostą, nieśmiało spoglądam na zegarek, mam jeszcze 2 minuty, aby złamać 3 godziny, próbuję przyspieszać, aż tu nagle oczom moim ukazuje się mój własny, jedyny brat, który czekał na mnie, mimo iż mógł to zrobić wcześniej to nie przekroczył linii mety!! Aj, który to już raz tego dnia radość wstępuje we mnie, chwytamy się za dłonie i razem przebiegamy bez bramkę z napisem „META” I co okazało się na liście wyników? To ja pierwsza podłożyłam nogę z chipem nad matą :D:D Marzenie się spełniło ;)
W tym momencie jeszcze raz dziękuję:
- tacie za pomoc, pogawędki na trasie skutecznie odwróciły uwagę od zmęczenia i upałów
- bratu za wspólny finisz!!!!
- mamie i Pati, że czekały na nas w tym skwarze

- i całej drużynie FINISZ MORĄG – jesteście najlepsi

1 komentarz: