Na skróty

13 lipca 2015

Wycieczka biegowa w starym, dobrym stylu

   Czasami zastanawiam się jaki trening zrobić w poniedziałek, wtorek, środę czy jakikolwiek inny dzień. Czasami rozważam nawet całkowite odpuszczenie biegania. Jest jednak jeden dzień w tygodniu, w który nie zastanawiam się czy mam coś robić i co to ma być. Mowa oczywiście o niedzieli i długim wybieganiu. Wycieczka biegowa pasuje do tego dnia jak płomień do zapalniczki.
   No właśnie - niby ciężko sobie wyobrazić niedzielę bez konkretnego rozbiegania, a w moim dzienniczku takich niedziel cała masa. Po raz ostatni machnąłem na treningu 30+ w maju! Nie podobał mi się taki stan rzeczy. Oj nie podobało mi się to i to bardzo. Mimo, że w piątek konkretnie pobiegałem po TPK, a w sobotę zaliczyłem fajny bieg po Kaszubach, nie mogłem odpuścić niedzieli. Jeszcze w środę rozpisałem sobie plan na najbliższe dni, w którym pod hasłem Niedziela widniało 30+. Zatem nie miałem wyjścia. Można oszukać każdego. Ale oszukanie samego siebie jest raczej niewykonalne.

   W związku z tym, że sobotni wieczór spędziłem z żoną na ognisku - miałem konkretny zapas mocy (choć zamiana pieczonej kiełbaski na energię do biegania do najłatwiejszych nie należy :)). Niemniej i tak, zgodnie ze swoją tradycją, wciągnąłem porcję owsianki. W ostatnich miesiącach mam szanse na jedzenie owsianki tylko w weekendy, dlatego nie ma opcji, abym w sobotni czy niedzielny poranek nie pochłonął owsa.
Zakupy na trasie :)
   Trasę biegu zaplanowałem dość spontanicznie. Jedząc owsiankę odpaliłem mapmyrun.com i jakoś tak kliknięcie po kliknięciu wyszła całkiem niezła pętelka. Trochę ograniczał mnie tego dnia czas, dlatego powiedziałem żonie, że być może będę potrzebował, aby zgarnęła mnie z trasy. Miałem 35-kilometrową ścieżkę i zamierzałem na niej spędzić 3 godziny.
   Zaczęło się całkiem przyjemnie. Obawiałem się, że może być dość zimno i wietrznie, tymczasem słońce mimo, że schowane za chmurami to przyjemnie grzało. Wiatr zaś jedynie, przyjemnie orzeźwiał. Było naprawdę fajnie. Denerwowała trochę noga, ale przyjąłem następującą taktykę - ból będzie uniemożliwiał bieg to się zatrzymam, porozciągam i polecę dalej. Już samo takie nastawienie sprawiło, że humor dopisywał bez względu na okoliczności.
   Podczas tego treningu całkowicie olałem kontrolę tempa i tętna. Jedyne co się liczyło to dystans. Choćbym miał spacerować to miały pęknąć trzy dyszki. Zauważyłem, że jak sobie to jasno i wyraźnie powiem to jakoś później nie mam aż tak bardzo ochoty przechodzić do marszu czy zatrzymywać się. W końcu jak już taki myśli dopadają jak już jest źle. A jak jest źle to nikt nie chce tego stanu przedłużać. Trzeba zrobić swoje i kończyć to.
Po dobrym biegu - dobra szama :)
   Pierwsze kilometry to bieg przez okoliczne miejscowości. Wybiegłem z Pępowa i poleciałem w stronę Miszewa i dalej Tuchomia i Chwaszczyna. Łydka dobrze podawała. Miałem sporo chęci. Wszystko szło jak w zegarku. No prawie jak w zegarku, bo trochę kręciło mnie w żołądku. Mimo, że na początku to zignorowałem to w Chwaszczynie musiałem zalecieć do sklepu po niezbędne akcesoria, których tym razem zapomniałem zabrać z domu.
   Nim się spostrzegłem miałem już w nogach dyszkę. Poszło naprawdę sprawnie - 51:34 czystego biegu. A najlepszy fragment drogi miałem ciągle przed sobą. Ten zbieg Spacerową w dół - na samą myśl gęba mi się cieszyła. 
   I mimo, że naprawdę próbowałem nieco zwolnić (rozsądnie było zachować jakieś siły na podbieg Słowackiego na Matarnię) to mi się to nie udało. Drugą dychę pokonałem w 49:21.
   W tym momencie w końcu biegłem po Gdańsku. Naprawdę uwielbiam to miasto jak żadne inne na świecie! Tutaj nawet po dziurawym chodniku biegnie mi się jak po najlepszym tartanie. Dosłownie łykałem kolejne kilometry. Na 27. tysiączku zadzwoniłem do żony i po prosiłem, aby czekała na mnie vis a vis CH Matarnia, a następnie pomknąłem w górę. Tutaj już, choć nie zamierzałem za mocno szaleć, to nie chciałem się też zbytnio oszczędzać. Założyłem sobie, że ma to być bieg ciągły. Żadne przystanki nie wchodziły w grę. Napierałem i napierałem aż do umówionego miejsca spotkania. 
   W sumie zaliczyłem 30 kilometrów i 650 metrów w czasie 2:35:10 co dało średnie tempo 5:04/km. Wynik całkiem przyzwoity jak wezmę pod uwagę swoją obecną formę. Szczególnie, że średnie HR wyniosło 149 bpm.
   Jednak liczby liczbami, a to co mnie przede wszystkim cieszyło to to, że udało mi się zrealizować założenia. Nie było żadnego odpuszczania. Był plan, trzeba było go wykonać i nie było zmiłuj! Chwilami był to "świetny trening dla psychiki" jak mawia Travis Macy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz