Na skróty

28 lutego 2016

Epickie, leśne manewry vol. 3

   Jakoś w piątek szurając z Zibim po TPK zgadaliśmy się, że moglibyśmy pośmigać w niedzielę. Dystans nieco dłuższy niż na co dzień, do tego trochę terenu, jakieś górki, las. Coś na kształt naszych poprzednich wycieczek.
   Tłumów się nie spodziewaliśmy. W niedzielę odbywały się w całej Polsce biegi ku pamięci Żołnierzy Wyklętych. W dodatku Gdańsk aktywował się w maratonie z Radkiem Dudyczem. Ponadto nie bardzo miałem czas, aby przysiąść i porządnie przygotować plan działania. Wydarzenie utworzyłem dopiero w sobotę późnym wieczorem, a zbiórkę na 6:30 rano.

   No właśnie - bardzo wczesna godzina startu to coś co wyróżnia nasze niedzielne wycieczki. Chodzi o to, aby jak najwcześniej wrócić do domu. Sport, bieganie to naprawdę fajna sprawa, ale niedzielne śniadanie z rodziną jest zdecydowanie wyżej w hierarchii - przynajmniej mojej :)
   Tempo? Tak jak zawsze - nie spinamy się i nie próbujemy nikogo wykończyć, ale nie ziewamy, nie robimy pikników, biesiad. A zdarza się, że od czasu do czasu ktoś tam chwilę posapie :)
   Budzik ustawiłem na 5:00. Wstałem... 2 minuty przed nim. Mój synek akurat przebudzał się na jakieś papu. Tak więc i ja wciągnąłem śniadanie. Do tego duża kawa i w drogę.
   Zgarnąłem jeszcze Małą i punktualnie o 6:30 byliśmy na Matarni. Na miejscu czekała już Główna Nagroda Wrocław Maratonu. Kamil przyjechał razem z Przemkiem, a więc jednak ostatnie górki aż tak bardzo go nie wykończyły :) Prawdziwą niespodziankę miałem jednak chwilę później gdy dojechał Zibi. Okazało się, że nie był sam. Przyjechał z Tomkiem, Pawłem i Zbyszkiem. Osiem osób o 6:30 w niedzielę? To było coś. Zapowiadało się dobre bieganie.
   Zaczęliśmy na lekko sztywnych nogach. No ale o takiej porze nie mogło być inaczej. Nikt za bardzo nie rwał się do przodu. W końcu jednak na czoło wysunęła się Mała. 
   Początek trasy raczej zbyt wymagający nie był. Zarówno na dobiegu do niebieskiego szlaku jak i sam niebieski szlak na odcinku do Oliwy to więcej zbiegania niż podbiegania. Nie powinno więc dziwić, że dość szybko znaleźliśmy się w okolicach ZOO.
   No i właśnie ktoś pół żartem rzucił, że przed nami Pachołek, że schody, że można zrobić siłę biegową. Chwilę później już napieraliśmy pod górę. W większości wybraliśmy podbieg pozbawiony schodów. Jak już tak się zasapaliśmy to w nagrodę weszliśmy zrobić fotkę na samą wieżę.
   Jednak już po chwili lecieliśmy dalej. Kawałek szlakiem niebieskim, później zbieg do Spacerowej czarnym i dalej wzdłuż Spacerowe aż na Osowę. Na górze część z nas postanowiła dokręcić jeszcze małą pętlę, a Paweł ze Zbyszkiem rozpoczęli podróż powrotną. Oczywiście jak przystało na dwóch Harpaganów - rzadko kiedy wybierali szlak. Po co lecieć normalną ścieżką jak można cisnąć po chaszczach i krzakach :)
   My zaczęliśmy od jebitnego podbiegu. Mała zafundowała nam taką górkę w gratisie zarządzając odbicie w lewo nieco szybciej niż powinniśmy to zrobić. Ale co tam - jak zarządzenie padło od kogoś kto studiuje zarządzanie to nie ma o dyskutować. Posapaliśmy i polecieliśmy dalej. Byliśmy na żółtym szlaku. W ostatnim czasie, na odcinku od Osowej do Matarni, mam go opanowanego do perfekcji. Wiem dokładnie, że za sześć podbiegów będę pod samochodem. Sześć podbiegów? A co to dla nas :)
   No i z takim nastawieniem ruszyliśmy przed siebie. To znaczy, żeby nie było - ja miałem takie nastawienie. Oczywiście pierwsze wzniesienie nieco podkopała zapał. Tak jak wspomniałem w czasie biegu - mówi się, że najtrudniejszy pierwszy krok, a potem to już pójdzie. To powiedzenie w przypadku górek nie działa. Po tej pierwszej pozostałych 5 wcale nie wydawało się bułką z masłem.
   O ziewaniu już nikt nie myślał. Tfu - prawie nikt. Tomek miał czas żeby poziewać. Szczególnie jak czekał na nas na każdym szczycie. Spadła też drastycznie ilość rozmów. Na początku gęby się nie zamykały. Po 15 kilometrach latania po TPK - panowała cisza, od czasu do czasu przerywana dostojnym sapaniem :)
   Mała wczoraj nabiegała życiówkę na 5 kilometrów, a potem stała cały dzień w pracy jako ekspert Adidasa. Na początku dzisiejszego biegania wspomniała, że po tym staniu mocno bolą ją nogi. Dziś znowu po treningu pojechała do pracy i ponownie będzie stała do wieczora. Normalnie... już jej zazdroszczę :)
   Nie będę już tutaj opisywał każdej kolejnej górki, bo naprawdę wyglądało to wszystko bardzo podobnie. Leci Tomek, czeka na resztę, napieramy w dół, a potem kolejna górka.
   Ostatecznie po 20 kilometrach zameldowaliśmy się ponownie na Matarni. A tam już czekali Paweł ze Zbyszkiem, którzy... pokonali jedynie kilometr mniej. Naprawdę dziwne musiały być te ich skróty :)
   To była kolejna świetna, niedzielna wycieczka biegowa. Może kilometrów nie było zatrważająco dużo, ale nie zawsze chodzi o to, aby walić po 40 kilometrów. Dwie godziny w lesie sprawiło, że staliśmy się lepszymi biegaczami. Wiem z doświadczenia, że bieganie w takim terenie procentuje. W dodatku napieranie w takiej ekipie - bajka. Miało być epicko no i było! Mam nadzieję, że każdy z biegnących ma podobne odczucia. Dzięki Mała. Dzięki chłopaki!


... a ja już prawie w domu :)

4 komentarze:

  1. Hej

    Mam pytanie, co jesz przed takim porannym bieganiem ???
    Ja też czasami wstaję rano i ganiam dziki :) po puszczy bukowej, ale przeważnie robię to po szklance wody lub bananie, trasy nie są długie nie przekraczają 10 km. Ale miałem już kilka razy przypadek że robiłem się głodny na trasie a jak z kolei zjadłem troszkę wiecej to nie szło bieć. Zaznacze że od momentu wstania do zrobienia pierwszego kroku na trasie mija około pół.godziny.

    Pozdraiwm

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja akurat nawet jak wychodzę na trening o 6 to wolę wstać o 4:30 i zjeść normalne śniadanie - owsianka + kawa.
      Jeżeli jednak miałbym tylko 30 minut postawiłbym na banana / bułkę z dżemem / żel energetyczny - czyli rzeczy po które sięgam przed zawodami.

      Usuń
  2. Dzięki za podpowiedź

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń