Na skróty

24 lutego 2014

"- Jak my się teraz dostaniemy do Hengelo? - No jak to jak..."

   Ta niedziela była inna niż wszystkie! I to zdecydowanie inna. Działo się tak dużo, że nie wiem czy uda mi się wszystko opisać. Dlatego nie będę już przedłużał i zabieram się do relacji dnia wczorajszego.
   Na 23. lutego zaplanowany był trzeci bieg z cyklu Woolderesloopen 2014. Zawody, tak jak wszystkie poprzednie, miały odbyć się w Hengelo. Tym razem jednak nie czułem się na siłach aby się ścigać. Nie miałem ochoty walczyć z czasem. Pomyślałem jednak, że skoro nie interesuje mnie wynik to chyba nic stoi na przeszkodzie, aby... pobiec do Hengelo na zawody. O swoim pomyśle powiedziałem Mańkowi, który, choć uznał go za lekko poroniony ( ;) ), zadeklarował że weźmie rower i będzie mi towarzyszył. Zawody były zaplanowane na godzinę 11:00, więc ustaliliśmy, że o 7:30 spotykamy się przed domem, pompujemy dętki i ruszamy!

   Około 6 wciągnąłem porcję owsianki, zapakowałem prowiant na drogę i wciągnąłem biegowy strój. Numer startowy wrzuciłem do pasa. Uznałem, że trochę dziwnie będę wyglądał biegnąc z Niemiec do Holandii z numerem startowym na koszuli. 
   Po drobnych perypetiach podczas uzupełniania powietrza w kołach (całe szczęście, że z pomocą przyszedł nam tato), wystartowaliśmy. Była godzina 7:53. Założenie było proste - wolno, wolno i jeszcze raz wolno. Czekało nas co najmniej 45 kilometrów, a prawdę mówiąc nie wykluczaliśmy powrotu również w biegowo - rowerowym stylu. Jednak decyzję mieliśmy podjąć dopiero po zawodach. 
   Pierwsze kilometry lecieliśmy po 5:30-5:20/km. Pogoda była prawie idealna - czyste niebo, temperatura około 5-6 stopni. Jedynie wiatr dawał się lekko we znaki. 
   Ostatnio miałem problemy z biodrem, niektóre treningi kończyłem chyba tylko siłą woli i z ogromnym grymasem bólu. Wspomagałem się nawet Opokanem. Tym razem jednak poleciałem bez żadnych "zagłuszaczy". Powiedziałem sobie, że jeżeli pojawią się problemy to lepiej będzie przerwać bieg niż lecieć mimo bólu.
   Całą drogę umilaliśmy sobie rozmową. Nim zdążyliśmy się zorientować - byliśmy już na granicy. Tam wciągnęliśmy żele i batony, skorzystaliśmy z "toalety" i ruszyliśmy dalej.
   Już któryś raz, biegnąc tą trasą, zauważyłem że wzdłuż drogi leży dość dużo śmieci - konkretnie mówię o puszkach po energetykach. Chciałem nawet je liczyć - jak się ma dużo czasu to różne głupie pomysły przychodzą do głowy ;) Jednak to nie miało sensu, bo bywały miejsca, że na odcinku 300 metrów leżało 5-6 takich puszek.
   Do Oldenzaal, a więc miasta, do którego latam niemal w każdą sobotę, dotarliśmy po niecałych dwóch godzinach. Miałem już w nogach 20 kilometrów i ciągle żadnego kryzysu. Pomyślałem nawet, że to dość dziwne. Przeważnie między 11. a 20. tysiączkiem mam straszne problemy - głowa próbuje z całych sił przerwać bieg. Tym razem jednak było ok. 
   Pierwszy raz poziom endorfin nieznacznie się obniżył pomiędzy Oldenzaal a Hengelo. Ale nie mogło być inaczej - od 21. do 26. kilometra trasa była prosta jak drut. Nie było żadnych górek, pagórków, a nawet zakrętów! Wydawało mi się, że stoimy w miejscu. Jednak udało się dolecieć do końca tej drogi. Dalsza część trasy to miejska dżungla. Tak dziwnej sygnalizacji jak w Holandii to jeszcze nie widziałem. Po pierwsze sygnalizatory dla rowerzystów zlokalizowane są przed przejściem, zaś dla pieszych za nim. Po drugie - zielone światło dla rowerzystów wcale nie oznaczało zielonego światła dla pieszych. Dlatego tego dnia... byłem rowerem ;)
   Problemów z dotarciem na miejsce nie mieliśmy żadnych. W końcu to już moje 3. w tym roku i 4. w ogóle zawody na Woolderesweg. W okolicach startu pojawiliśmy się na 11 minut przed wystrzałem startera. No i teraz pytanie - co zrobić z rowerem i zbędnymi rzeczami? Szybko przypięliśmy numery i ustaliliśmy, że rower... po prostu postawimy pod drzewem. Podobnie zrobiłem z kamizelką i rękawiczkami. To jest w ogóle ciekawa sprawa. Otóż w Holandii, na małych biegach (w Hengelo startowało wczoraj blisko 1000 biegaczek i biegaczy), nie ma czegoś takiego jak depozyt. Ludzie kładą swoje rzeczy w okolicach startu/mety i po biegu je zbierają. Ewentualnie jak jest brzydka pogoda to zostawiają je w szatniach gdzie się przebierali. I teraz najlepsze - nic nie ginie! A przynajmniej ja o takich przypadkach nie słyszałem. 
   Maniek jednak nie mógł się przełamać, aby pozostawić swoje rzeczy bez opieki i postanowił pobiec z workiem na plecach. Wystartowaliśmy punktualnie o 11:00. Po około 200 metrach usłyszałem - "Ten worek to był jednak słaby pomysł". A przecież mieliśmy przed sobą jeszcze prawie 15 kilometrów biegu. Podsunąłem więc pomysł, żeby zostawić worek sędziemu stojącemu na 2. (a zarazem 13.) kilometrze. Maniek rzucił po angielsku, że zgłosimy się po pakunek w drodze powrotnej :)
   Lecieliśmy spokojnie po 5:20-5:10/km. Jednak mimo to wcale nie było tak lekko jakby można było się spodziewać. Pamiętam, że na dwóch poprzednich biegach, po pokonaniu około 2-3 kilometrów, robiło się już luźno. Zaś po 10. widziałem jedynie pojedynczych zawodników. Tymczasem podczas tego biegu od samego startu aż do mety lecieliśmy w tłumie. Fakt - w końcówce było już luźniej ale ciągle było wokół nas sporo biegaczy. Najprzyjemniejszy dla mnie moment miał miejsce na 10. kilometrze. Otóż dla zdecydowanej większości był to jedynie 10. tysiączek. Ja zaś w tym momencie... ukończyłem maraton :) I to w całkiem przyzwoitym czasie - niewiele zabrakło, aby złamać 3:45 :)
   Kiedy na 13. kilometrze zgłosiliśmy się po odbiór depozytu, okazało się, że worek ma dziurawe dno. Nim się obejrzałem Maniek już zbierał z trasy swoje rzeczy. Część z nich wrzucił pod pachę, część upchnął w kieszenie, a litrową butelkę izotonika... oddał mi :) Tym oto sposobem ostatnie 2 kilometry pokonałem z butelką w ręku. Nie da się ukryć - nie lubię trzymać w dłoniach czegokolwiek podczas biegu. Dlatego, aby jak najszybciej pozbyć się balastu... podkręciłem tempo, które na ostatnim kilometrze wyniosło 4:28/km. Tym oto sposobem doleciałem do mety z czasem około 1:18. Spadłem też mocno w klasyfikacji generalnej. Ale jakie to ma znaczenie? :)
   Maniek na mecie pojawił się minutę później i razem ruszyliśmy w kierunku biura zawodów po odbiór medalu. Plan był taki, aby tam podbiec. Nawet próbowałem. Najlepsze było to, że za nic nie mogłem zmusić swoich nóg, aby wystartowały. Szedłem, chciałem zacząć biec... i nic. Tak jakbym w ogóle nie miał kontroli nad swoimi kończynami! W końcu się udało, jednak ciężko było nazwać to biegiem. Ledwo się przesuwałem do przodu. To było kaleczenie sportu. Dlatego ostatecznie zatrzymałem Gremlina w chwili, kiedy pokazywał czas 4:13:27,90 oraz dystans 47 kilometrów oraz 400 metrów. 
   W tym momencie jedynym sensownym sposobem powrotu była podróż pociągiem. No i właśnie - to też nie było takie proste! Za dwa bilety na 30-kilometrową trasę zapłaciliśmy... ponad 24€. Jednak zapomnieliśmy, że mamy rower. Pani w okienku wyjaśniła nam, że możemy wziąć rower do pociągu tylko jeżeli zgodzi się na to maszynista, u którego będziemy musieli kupić dodatkowy bilet na rower za... 15€. Nawet nie mieliśmy tyle przy sobie. Poza tym ponad 160 złotych za 15-minutową przejażdżkę 2. klasą jakoś nam się nie widziało. Ostatecznie stanęło na tym, że ja wróciłem pociągiem, a Maniek... pojechał do domu rowerem. Jedyny warunek jaki postawił to - "Jak dojadę to chcę mieć zimne piwo na stole". Przystałem na taki układ bez problemu :)

2 komentarze:

  1. Świetna historia! Dalekie biegi do miejsca skąd wracamy innym środkiem lokomocji niż autonogi mają swój klimat, ja do tej pory tak skromnie, gdańsk - gdynia i powrót pociągiem w nieprawidłowych barwach :) propsy za mega blog i do zobaczenia na biegowych ścieżkach

    OdpowiedzUsuń
  2. Do Gdyni biegałem kiedyś z Pępowa i później wracałem pociągiem do Gdańska :) Zdarzyło mi się też biegać do Gdyni na parkrun i wracać samochodem :)

    OdpowiedzUsuń