Na skróty

9 lutego 2014

Niedzielne, zawodowe wybieganie z mocą atrakcji


   Pisałem, że czeka mnie iście biegowy weekend i nie pomyliłem się. Oj nie! Biegania była cała masa. Jednak pozwólcie, że daruję sobie opisywanie sobotniego biegu. Półmaraton z Niemiec do Holandii na chwilę przed pracą to już nic nadzwyczajnego w moim dzienniczku treningowym. Zresztą w niedzielę działo się tyle, że opisując wszystko szczegółowo, włącznie z sobotą, musiałbym dzielić posta na tomy :) Tak więc - niedziela.
   Plan był prosty - wspólnie z siostrą lecimy do Oldenzaal na zawody biegowe. Kros na dystansie 12 kilometrów (do wyboru były jeszcze biegi na 6 oraz 9 tysiączków) na zakończenie długiego wybiegania to zdecydowanie ciekawa opcja.
   Hulsbeekcross miał wystartować o godzinie 11:00. Aby zdążyć się zapisać musieliśmy dotrzeć do biura zawodów przed 10:30. Ustaliliśmy, że wystartujemy około 8:00.

   W sobotę wieczorem mama upiekła rogaliki więc niespecjalnie zadbaliśmy o przestrzeganie diety. Wspólny seans filmowy również tego nie ułatwił. Jednak trening - rzecz święta. Jak się zaplanowało bieg to trzeba było wstać. I tak punktualnie o 6:00 wyłączyłem budzik.

   Problemów ze wstawaniem raczej nie mam. Przeważnie nie mogę się już doczekać swojej owsianki i kawy. Chociaż tym razem niespecjalnie miałem na nią ochotę (wciąż czułem, że żołądek nie był specjalnie pusty), to jednak mając w perspektywie wielogodzinny trening zmusiłem się do jej spożycia.
   Chwila dla siebie, przegląd wiadomości ze świata, kraju oraz Pępowa (:)) i można było zacząć szykowanie się do biegu. Najpierw torba z rzeczami do założenia po treningu, następnie strój na trening, a na koniec jeszcze prowiant. Jeżeli chodzi o nowości, to zdecydowałem się po raz trzeci zabrać na bieganie najmłodsze dziecko mojej kompresyjnej rodzinki - rękawy. Nie wiem czy gdzieś o tym wspominałem, ale mam problemy z krążeniem. Objawia się to tym, że mam strasznie zimne dłonie w trakcie biegu, szczególnie dokuczliwe jest to w przypadku lewej dłoni (przez długi czas biegałem nawet z zegarkiem na prawym przegubie). Czasami palce mi kostnieją do tego stopnia, że nie mogę zawiązać butów. W związku z tym miałem pewne obawy przed założeniem rękawów kompresyjnych, które miały dodatkowo uciskać moje ręce. Jednak spróbowałem... i nie żałuję. Różnica jest dość wyraźna. Może nie sprawiły one, że nagle dłonie zupełnie mi nie marzną. Aczkolwiek na pewno jest lepiej. Ponadto nie dostrzegam różnicy między prawą i lewą dłonią po biegu. Nieźle, bo prawdę mówiąc nie spodziewałem się tego.
   Wróćmy jednak do biegu. Oczywiście nie udało się wyruszyć punktualnie. Tym razem obsuw czasowy wyniósł blisko kwadrans. Mogło być gorzej. Mała stwierdziła, że dopóki Bob One nie zaśpiewa jej - "...Daj z siebie wszystko. Ziomek cel jest tak blisko. Reprezentuj zawsze swe nazwisko..."  ona biec nie może. A więc odsłuchaliśmy jej motywatora i mogliśmy ruszać.
   Pogoda, chociaż za oknem jakieś 7 kresek na plusie i słońce, niespecjalnie zachęcała do biegu. Problemem był wiatr. Wiało tak, że momentami mimo, że biegliśmy to... nie poruszaliśmy się do przodu :)
   Zaczęliśmy bardzo spokojnie. Pierwsze kilometry lecieliśmy niewiele szybciej niż 5:30/km. I wiecie co? Ani nam w głowie było przyspieszanie. W końcu wybraliśmy się na niedzielną, rodzinną wycieczkę biegową. A co to za wycieczka jak się gna z językiem na brodzie? A w związku z tym, że bieg nie był forsowny, umilaliśmy sobie czas rozmową. Zdążyliśmy przedyskutować chyba wszystkie sprawy. Zarówno te biegowe jak i pozostałe.
   Początkowo zaplanowaliśmy sobie pierwszy postój na toaletę i wciągnięcie żelów na granicy (11. kilometr). Uznałem jednak, że będę musiał zalecieć na stację benzynową (:)) na 14. kilometrze, więc aby nie robić dwóch postojów, zdecydowaliśmy się nie zatrzymywać po wybiegnięciu z Niemiec.
   Zaraz po wbiegnięciu do Holandii wpadłem na pomysł pokazania siostrze niedawno odkrytej trasy. Wiodła ona ścieżką rowerową zlokalizowaną pomiędzy pobliskimi polami. Nie pomyślałem jednak, że ostatnie ulewy sprawiły, iż podniósł się poziom wody w okolicznych rowach... Resztę możecie zobaczyć na filmiku :))))


   Trochę się uśmialiśmy z powodu takiej niespodzianki. Dokładnie wytarliśmy stopy, wciągnęliśmy skarpety, buty i ruszyliśmy przed siebie. Nasz bieg nie trwał jednak długo. Po około 200 metrach znowu pojawiła się przed nami woda. W pierwszej chwili byłem naprawdę wkurzony! Dopiero co wskoczyłem w suche buty, a tu czekało mnie kolejne rozbieranie. W dodatku gonił nas coraz bardziej czas. Przecież nie mogliśmy się spóźnić. Pomyślałem - zawracam. Ha Ha Ha - no właśnie. Jak tylko zdałem sobie sprawę, że z obu stron mam wodę to złość minęła. Już wiedziałem, że nie mam wyjścia. Szybko powtórzyliśmy bosą przeprawę i ponownie wskoczyliśmy w buty. Tym razem już na dobre!
   Niecałe 2 kilometry dalej wbiegliśmy na Shella, gdzie najpierw skorzystaliśmy z toalety, a następnie wciągnęliśmy żele. No i się zaczęło! Po wczorajszym menu żołądek był rozbity jak nigdy. W dodatku takie bieganie wcale nie sprawia, że dochodzi on szybciej do siebie. Kiedy dorzuciłem mu jeszcze żel i popiłem go izotonikiem... postanowił powiedzieć DOŚĆ! 
   Tutaj skończyła się przyjemna część treningu. Od tego momentu czułem, jakby ktoś moimi wnętrznościami grał w koszykówkę. Po wizycie w toalecie miało być lepiej a wcale lepiej nie było. O nie! Jakoś jednak udało się dobiec do biura zawodów - na 7 minut przed zamknięciem zapisów. 
   Kiedy z przypiętymi numerami szliśmy na miejsce startu - dołączyli do nas rodzice. Wspólnie udaliśmy się nad pobliskie jezioro, w okolicy którego miał odbyć się bieg. Nieco zepsuła się pogoda. Gdzieś schowało się słońce, a wiatr jeszcze przybrał na sile. Do ostatniej chwili czekaliśmy w namiocie, tuż przy linii startu.
   A takową przekroczyliśmy jako ostatnia dwójka biegaczy. Tym razem nie na wyniku nam zależało. Przyjechaliśmy...tfu...przybiegliśmy tu przede wszystkim dobrze się bawić. Trasa, choć znałem ją z zeszłego roku, okazała się bardziej wymagająca niż się spodziewałem. Mnóstwo podbiegów, zbiegów, co chwilę las, trawa, piasek, błoto. Biegliśmy przez trawnik, by za chwilę wbiec do lasu. Następnie znowu trochę po trawie by dalej wbiec na piaszczystą (choć dziś wyjątkowo mokrą) plażę. Z piasku na trawę i znowu na piasek. Ostatni kilometr to już las - dużo nierówności, sporo błota i co chwilę góra - dół, góra - dół. Tak właśnie wyglądała nasza dzisiejsza trasa. Tyle, że liczyła ona... 3 kilometry i zapisując się na dystans 12 kilometrów należało pokonać ją czterokrotnie! Jakby tego było mało - na drugim okrążeniu zaczął padać deszcz. Na początku nawet nie był taki mocny. Jednak wraz z upływem czasu padało coraz bardziej. Kiedy przekraczaliśmy linię mety, po 66 minutach biegu, byliśmy zmoknięci jak przysłowiowe kury. Ale za to buzie cieszyły się nam jak małym dzieciom!
   Blisko 4 godziny na wietrze i deszczu - zmarznięci, przemoczeni, upaprani w błocie. A mimo wszystko szczęśliwi jak cholera. Znacie ten stan? :)

1 komentarz:

  1. Ja kiedyś wbiegłem do Odry która wylała na drogę wiodącą pod wiaduktem kolejowym (droga między wałami a rzeką) bo przecież nie będę zawracał i biegł górą jak zostało 300m interwału a na pewno nie jest głęboko ;) Było po kolana ale gorsze było soczyste błoto - myślałem że pogubię buty :D. Ale ostatecznie tak się sprężyłem że nawet tempo było odpowiednie, tylko byty potem strasznie śmierdziały (przed tym zanim je umyłem ;) )

    OdpowiedzUsuń