Kiedy usłyszałem, że jesienią ma odbyć się III edycja postanowiłem w końcu osobiście się przekonać jak wygląda ta impreza. To co bardzo mi się podobało to spory wybór tras (5, 10 i 15km) oraz to, że wszystkie trasy w całości przebiegały przez Trójmiejski Park Krajobrazowy. Dużo podbiegów, dużo zbiegów, leśne drogi, super widoki - nic tylko biegać.
Start biegu przewidziano na godzinę 12. Jednak na miejscu pojawiliśmy się z Pati już 2 godziny wcześniej, gdyż mieliśmy jeszcze odebrać kamerę od Waldka. No właśnie - kamerę, a dokładnie kamerę sportową. Chciałbym za tydzień, w Berlinie, nagrać parę filmów. A że nigdy tego nie robiłem zdecydowałem, że podczas Biegu po rybę spróbuję swoich sił jako biegacz - kamerzysta. Bieg na czas i tak mnie nie interesował - po tygodniu przerwy i sporych problemach z nogą jedyne co mnie interesowało to "dokulanie" się do mety :)
Zanim wystartowaliśmy mieliśmy okazję obejrzeć rywalizację najmłodszych, którzy śmigali na dystansie 100 oraz 400 metrów. Radość, rozpacz, łzy, uśmiech - to wszystko było tak szczerze, że emocje udzielały się również obserwatorom.
Chwilę przed 12 Pati, uzbrojona w aparat, zajęła miejsce przy trasie, a ja skierowałem się na start. Zanim ruszyliśmy miałem okazję zamienić kilka słów z Piotrem Suchenią, któremu również zdrowie nieco pokrzyżowało plany startowe.
W końcu 12:15 zaczęliśmy odliczanie i chwilę później już mknęliśmy przed siebie. Oczywiście kamera od początku wszystko rejestrowała. Zacząłem, jak mi się wydawało, całkiem spokojnie. Zresztą tempo też na to wskazywało - leciałem nieco wolniej niż 5 minut na kilometr. Jednakże zupełnie innego zdania było moje serducho. Ponad 180 bpm na początku biegu? Zapowiadało się, że raczej dużo nie będę mówił do kamery :)
Zwolniłem, musiałem zwolnić, bo w przeciwnym razie zaliczyłbym maratońską "ścianę" w okolicach 3. kilometra. Cieszyłem się, że pachwina nie boli, ale jednocześnie czułem takie spięcie wzdłuż całego pośladka, że głowa mała. Innymi słowy moja dupa jest do dupy :)
Mniej więcej w połowie trzeciego tysiączka nastąpiła pierwsza segregacja. Uczestnicy biegu na 5 kaemów odbili w prawo, a cała reszta w lewo. W tym miejscu chwilę postałem i pokręciłem, a potem dalej w drogę. Nie wiem czy były jakieś limity na ukończenie, ale wolałem się o tym nie przekonywać.
Po drodze miałem okazję zamienić kilka zdań z uczestnikami biegu i wszyscy zgodnie stwierdzili, że trasa z jaką przyszło nam się zmierzyć, mimo że dość wymagająca, była niezwykle malownicza. Stanowiła fajne urozmaicenie, szczególnie dla osób, które na co dzień szurają głównie po asfalcie bądź kostce chodnikowej. Co ciekawe nie spotkałem chyba ani jednej osoby, której zależałoby jakoś specjalnie na czasie. Wszyscy twierdzili, że biegną dla dobrej zabawy, czy dla zdrowia.
Po około 30-40 minutach wokół mnie znajdowali się już jedynie uczestnicy, który mierzyli się z najdłuższym, tego dnia, dystansem.
Na Owczarni mogliśmy złapać oddech zbiegając "ulicą" Kościerską. Tam też zlokalizowany był punkt z wodą. Mały łyk, reszta na głowę i dalej w drogę. Po wybiegnięciu z punktu od razu musieliśmy zmierzyć się ze stromym podbie... nie w sumie to nie podbieg, a podejście. Szkoda było sił na wbieganie pod takie górki, więc po prostu jak większość, pod nie podchodziłem.
Chwilę potruchtaliśmy w dół i dalej czekało na nas, z pozoru niezbyt strome wzniesienie. Tyle tylko, że rozciągnięte było na 1,5 kilometra. Jak na końcu spojrzałem w dół to wierzyć mi się nie chciało, że chwilę temu byłem tam gdzieś niziutko.
Mniej więcej 3,5-4 kilometry przed metą spotkałem Basię, z którą biegłem już do końca, umilając sobie czas rozmową. Przyznam, że choć patrząc na odczyty Gremlina, tempo nie było zabójcze to byłem naprawdę zmęczony. Tydzień przerwy i ta cholerna noga niespecjalnie korzystnie wpłynęły na moją dyspozycję tego dnia. I teraz wyobraźcie sobie mój wyraz twarzy, kiedy mając na zegarku dystans 13,2 kilometra usłyszałem głos wolontariusza: "Brawo, jeszcze tylko 4 kilometry". Na początku myślałem, że pewnie nie wiedział dokładnie ile jest do mety. Jednak kiedy w połowie 15 tysiączka dolecieliśmy do punktu z wodą i usłyszeliśmy, że przed nami "jedynie 2-3 kilometry" wiedziałem, że ten bieg faktycznie nie skończy się na 15. kilometrze. Jednak czy to źle? Sapałem jak lokomotywa, półdupek mnie bolał jak cholera. Ale poza tym było kapitalnie! Pogoda świetna, trasa rewelacyjna, biegacze super. Czego chcieć więcej?
W końcu jednak, po około 16 kilometrach i 200 metrach naszym oczom ukazała się w oddali meta, którą przekroczyliśmy niczym dwójka pancernych po 102 minutach biegu. A zasadzie to nie tyle biegu co zabawy, bo tego dnia chyba właśnie głównie o zabawę chodziło. Jeszcze pamiątkowy medal, po otrzymaniu którego w końcu dowiedziałem się o co chodzi z nazwą Biegu PO RYBĘ, i dalej po kolejną nagrodę. Nie, nie, nie puchary - oczywiście mówię o buziaku od żony. Bez tego żaden bieg się nie liczy. Niestety tego dnia mieliśmy dość napięty harmonogram dnia, dlatego nie zostaliśmy już ani na losowaniu roweru ani na dekoracji zwycięzców. Nie spróbowałem też pobiegowego posiłku. Jednak w tym wypadku problemem był nie brak czasu, a żołądek. Intensywny wysiłek sprawia, że przez jakiś czas nie mogę nic w siebie włożyć :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz