Imprezą o nazwie "Półmaraton Praski" zainteresowałem się już w momencie, kiedy pojawiły się pierwsze plotki, że takowa ma powstać. Muszę jednak przyznać, że rozważając start w tym biegu, liczyłem na zagraniczną wycieczkę do stolicy Czech. Dopiero, później zorientowałem się, że i owszem stolicę odwiedzę, ale nie czeską, a polską.
Szukałem imprezy, która da mi odpowiedź w jakiej jestem formie przed maratonem w Berlinie. Dlaczego wybrałem akurat Warszawę? Nie będę ukrywał, że skusiły mnie hasła mówiące o "najszybszej trasie w Polsce". W momencie kiedy się zapisywałem nastawiłem się na walkę o wynik, więc szybka trasa była jednym z najważniejszych czynników. Jej malowniczość mnie w ogóle nie interesowała - podczas tego biegu nie zamierzałem zwiedzać. Późniejsze kontuzje sprawiły, że jednak walka o jakiś konkretny czas nie wchodziła w grę. Jednak i tak cieszyłem się, że pobiegnę na imprezie sygnowanej przez BMW. W końcu maraton w stolicy Niemiec nazywa się BMW Berlin Marathon. A mając w pamięci jak wyglądała organizacja zawodów u naszych sąsiadów miałem powody oczekiwać, że wezmę udział w imprezie z najwyższej półki.
Do Warszawy udaliśmy się z Patrycją w piątek. To był naprawdę wyjątkowy dzień. Mimo wolnego od biegania - mieliśmy istny dzień w biegu. Śniadanie zjadłem w Bad Bentheim, lunch w Dortmundzie, obiad w Gdańsku, a kolację w Warszawie. Ledwie wylądowałem, a już wsiadałem do samochodu, Patrycję zgarnąłem z pracy i ruszyliśmy prosto do stolicy.
W Warszawie zameldowaliśmy się dość późno dlatego tylko coś zjedliśmy i po prostu padliśmy na łóżko. A to, jak i cały nasz apartament, który znalazła Pati, był kapitalnie zlokalizowany - nad samą Wisłą - vis-à-vis Stadionu Narodowego.
W sobotę rano zrobiliśmy sobie z Patrycją biegową wycieczkę po stolicy. Blisko 8 kilometrów wspólnego szurania minęło jak z bicza strzelił. Później odwiedziliśmy High Level Center, gdzie mogliśmy porozmawiać chwilę z Michałem. Oczywiście uzupełniliśmy również paliwo od Agisko.
Z HLC udaliśmy się prosto po odbiór pakietu startowego. Podjechaliśmy komunikacją miejską w okolice Stadiony Narodowego, a dalej uznaliśmy, że pójdziemy na piechotę. Na mapie wszystko wyglądało super, ale muszę przyznać, że okolica, w której znajdowało się biuro zawodów niespecjalnie mnie do siebie przekonała. Samo Soho Factory - super, jednak jest umieszczona tak, że cieszę się iż byliśmy tam za dnia :)
Skupmy się jednak na biurze zawodów. Wiadomo, że nie mogłem oczekiwać tego co zobaczyliśmy w Berlinie, ale to co ujrzeliśmy w Warszawie... No cóż - delikatnie mówiąc skromność aż kuła w oczy. Niemniej trzeba przyznać, że wszystko udało się załatwić szybko i sprawnie. Bardzo dużo osób narzekało na rozmiarówkę koszulek, a mi moja naprawdę odpowiada. Jest duża - fakt, ale lubię luźne rzeczy, dlatego ja na temat koszulek złego słowa nie powiem. Za to dobre jak najbardziej - bo nie dość, że dostałem techniczny t-shirt Reeboka (nie tylko z nadrukowanym znaczkiem Reeboka jako sponsora - a zdarzają się takie przypadki na innych biegach) to jeszcze nie jest on oblepiony reklamami.
Tak jak wspomniałem - raczej nic nas nie zatrzymywało do tego, aby przedłużać odbiór pakietów i już chwilę później byliśmy w centrum. Mocno wypełnionym kibicami siatkarskimi centrum. W tym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że bliskość Stadionu Narodowego może okazać się, tego dnia (a w zasadzie nocy), naszym przekleństwem.
Zbliżała się pora obiadowa, więc chcieliśmy wrzucić coś na ząb. Szukaliśmy (osobiście i w internecie) czegoś smacznego i w rozsądnej cenie. Ostatecznie wybraliśmy... sklep spożywczy. Postanowiliśmy, że wykorzystamy fakt posiadania kuchni i sami ugotujemy sobie pyszne spaghetti. To był strzał w dziesiątkę! Bak pełny - można więc było oczekiwać, że mocy nie zabraknie w czasie biegu.
Noc, tak jak można było się spodziewać nie należała do najlepszych. Całe szczęście, że Polacy szybko rozprawili się z Serbami - główna fala kibiców przeszła dość szybko. Jednak część "sąsiadów" śpiewała jeszcze nawet około 3 nad ranem :)
Kiedy zadzwonił budzik o 5:30 byłem już rozbudzony. Poranna toaleta, owsianka z kawą i mogłem spokojnie przystąpić do "strojenia się". Tym razem nie miałem żadnego dylematu w związku z butami - wszystkie poza Boostami wciąż leżą w Niemczech :)
Punktualnie o 7:30 wyruszyliśmy w okolice startu. Po drodze oraz już na miejscu mieliśmy okazję spotkać kilku znajomych oraz poznać osoby, które do tej pory znaliśmy tylko z sieci - ekstra sprawa!
Około 8:40 Pati udała się w okolice Mostu Poniatowskiego, gdzie miała czatować z aparatem, a ja wciągnąłem żel i wskoczyłem w strefę startową. Na numerze miałem nadrukowane 1:30, bo o taki czas chciałem walczyć przed kontuzją. W obecnej sytuacji zakładałem czas około 1:45-1:40 i do takiej strefy wszedłem.
Spiker zapowiadał, że być może uda pobić się rekord Polski, ustanowiony przez Piotra Gładkiego z Lechii Gdański (1:01:35). Brzmiało to naprawdę obiecująco, chociaż osobiście bardziej prawdopodobny wydawał mi się atak Iwony Lewandowskiej na 1:10:36 Karoliny Jarzyńskiej.
Ruszyliśmy nieco po 9, w dwóch falach (ruszanie falami - kolejna analogia do biegu w Berlinie). Początek jak to początek - strasznie gęsto. Ale nie mogło być inaczej przy ponad 6 tysiącach startujących.
Pierwszym newralgicznym miejscem była nawrotka na 2. kilometrze. Szkoda, że trzeba było zrobić 180 stopni przy barierce zamiast przy np. wydzielonej "łezce". Chwilę później po raz drugi minąłem Pati i w końcu zacząłem na dobre bieg.
Pierwszy kilometr poleciałem po 4:48, ale tam musiałem skakać i szukać miejsca. Później było już nieco lepiej - 4:41, a kiedy w końcu zrobiło się względnie luźno podkręciłem do 4:37. Uznałem jednak, że to zbyt mocne tempo przy moich obecnych problemach. W Oldenzaal też na początku było ok, a podkręcając tempo doprowadziłem do takiego bólu, że musiałem zejść z trasy.
Zwolniłem do 4:42. Po 3 kilometrach dotarłem do pierwszego punktu z wodą. Niby wszystko ok - woda w kubkach, woda w butelkach - co kto chce. Tylko wszystko mocno skupione w miejscu, tak że wszyscy zaczęli na siebie wpadać. Tak oto pierwszy raz podwinęły mi się nogi w czasie sięgania po wodę. Na szczęście jakimś cudem uniknąłem upadku. Głowa zmoczona, kark zlany, usta zwilżone - można napierać dalej. Oczywiście mocno, ale bez zarzynania się.
Trasa była naprawdę kapitalna - płaska, równa, szeroka. Bałem się, że przeszkadzać może wiatr, ale tego jako tako nie było. Dzięki temu kolejne kilometry bez problemu udawało się pokonywać w równym tempie około 4:40/km.
Na kolejnych punktach z wodą brałem już butelki. Mogłem się lepiej polać i nie obawiać się, że zabraknie do zwilżenia ust. Przez myśl mi nawet nie przeszło, że organizator założył, że będę biegł z wziętą butelką cały bieg i że jeżeli wezmę wodę na każdym punkcie to dla innych jej zabraknie. A tak właśnie - o zgrozo -było! Swoją drogą głupie wydaje się tłumaczenie organizatora, że na trasie było "12 tys. butelek wody Magnesia (0,5l)", bo przy 5 punktach odżywczych (nie pamiętam ile dokładnie ich było, ale wg regulaminu było ich 5) przypadało 2400 butelek na punkt, a więc chcąc nie chcąc na pierwszym punkcie nie każdy mógł wziąć butelkę. Ktoś może powiedzieć, że poza butelkami były jeszcze kubki - jednak jak się okazało tych też nie starczyło.
Kiedy robiłem nawrót zamykałem 9. setkę. Niestety mniej więcej w tym momencie poczułem delikatne kłucie w pośladku. "Kur*** koszmar z Oldenzaal powrócił" - tak wtedy pomyślałem. W pierwszej chwili chciałem zatrzymać się albo chociaż zwolnić. Zrobiłem nawet parę spokojniejszych kroków. Szybko jednak uznałem, że tempo nie jest aż tak mocno intensywne i jest szansa, że uda się je utrzymać. A jak nie to w dupie z tym biegiem - wóz albo przewóz. Tego dnia nie zamierzałem robić sobie wycieczki biegowej. Założyłem sobie, że dowiozę 4:40/km do końca i nie zamierzałem zwalniać - najwyżej podwiozą mnie na metę wolontariusze.
W pewnym momencie zobaczyłem na trasie martwą łasicę (tak przynajmniej mi się wydaje, że to była łasica). Chyba przez kilometr śmiałem się w głowie, że "Ci z przodu musieli ostro zapierdzielać, że aż łasicę potrącili" :)
Blisko 2/3 dystansu za mną, a tymczasem nie miałem żadnego kryzysu. Pierwsze myśli, że "po co mi się tak spieszyć", że "lepiej zwolnić bo i tak żadnego rekordu nie uda się pobić" pojawiły się około 15. kilometra. Wtedy jednak podbiegł do mnie Paweł, z którym zamieniłem kilka zdań. Wystarczyło, że na chwilę oderwałem myśli i znowu wszystko było ok.
Na ostatnim punkcie z wodą wziąłem butelkę, jednak wykorzystałem tylko jej połowę. Resztę wziąłem z sobą i postanowiłem z niej skorzystać jak tylko zacznę finiszować. Decyzję o jej wykorzystaniu podjąłem kilkaset metrów po minięciu flagi z numerem 19. Kilometr 20. pokonałem w 4:34, by na 21. rozpędzić się do 4:17.
Wbiegając na metę czułem się naprawdę rewelacyjnie. Wykręciłem 1:38:37 i prawdę mówiąc czułem się tak, że gdyby ktoś mi powiedział, że muszę jeszcze raz pokonać tą trasę to bez słowa bym zawrócił i poleciał :) Za metą przybiłem jeszcze kilka piątek i ruszyłem do wyjścia. Po drodze dostałem medal i banana, a chwilę później byłem już z moją żoną. Buziak od niej był najlepszą nagrodą za ten bieg. Niecały kwadrans później byliśmy już w hotelu. I ja osobiście nie mogę do wielu rzeczy się przyczepić, bo nie zabrakło mi ani bananów, ani wody to jednak mam wrażenie, że ten bieg można by podsumować "z dużej chmury mały deszcz". Do rekordu Polski nikt się nawet nie zbliżył. Bieg miał całkiem niezłą reklamę i spodziewałem się, że wezmę udział w imprezie, która poziomem chociaż spróbuje zbliżyć się, nie tyle do Berlina, ale do naszego lokalnego Orlen Warsaw Marathon. Tymczasem jak weźmiemy pod uwagę wszystkie wpadki (brak wody, bananów, padlin na drodze) to okaże się że z I edycji BMW Półmaratonu Praskiego najlepiej zapamiętać jedynie, że się odbyła i to trasa była faktycznie szybka. Niemniej mam nadzieję, że organizatorzy wyciągną wnioski i kolejne edycje będą już takie jakie być powinny imprezy spod znaku BMW.
Cóż, wody po drodze nie dostałe, biegłem ze swoją 0,5 l do 15 km, później podniosłem jakąś butelkę z asfaltu, bananów, cukru, czekolady, izotoników nie było a na mecie dostałem medal i 1,5 l butelkę wody .... do chociażby półmaratonu Poznańskiego mają daleką drogę ...
OdpowiedzUsuńA ja myślałem, że to mały królik. Na kune jakieś to za krótkie :)
OdpowiedzUsuńDzięki za pogawędkę przed biegiem
Aaaa... Swój cel osiągnąłem - 1.29.49 !!!
W takim razie serdecznie gratuluję! Mam też prośbę - mógłbyś mi napisać jak wyglądały Twoje ćwiczenia podczas walki z kontuzją?
UsuńDzięki ! Opiszę Ci swój przypadek na priv na przykład na FB. OK ?
UsuńPewnie, że tak. Zostawiłem Ci nawet wiadomość na FB - masz pewnie w folderze Inne :)
UsuńGratulacje i fajnie, że wracasz do formy po kontuzji. Przybiegłem dokładnie minutę przed Tobą i chyba jest to dla mnie powód do dumy - dobiec przed jednym z moich ulubionych biegowych blogerów :-) Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń