Dotychczas przeczytałem kilka, góra kilkanaście książek o tematyce biegowej. Część z nich to były poradniki dla początkujących, część to swoiste kopalnie wiedzy odnośnie treningów biegowych, zdrowego żywienia, dążenia do sportowej perfekcji. Wśród tych wszystkich książek znalazły się też dwie, które choć nie były poradnikami to zdecydowanie poszerzyły moje biegowe horyzonty. Dały mi potężnego kopa energii i sprawiły, że zapragnąłem spróbować czegoś nowego w tym swoim codziennym szuraniu.
Pierwsza z nich to "Urodzeni Biegacze" Christophera MacDougalla, po przeczytaniu której zapragnąłem wyrzucić wszystkie swoje biegowe gadżety oraz przede wszystkim buty i biegiem puścić się gdzieś w nieznane i nieskażone przez cywilizację tereny. Jeżeli ktoś jej nie czytał to naprawdę polecam.
Dzisiaj chciałbym się jednak skupić na tej drugiej książce. O czym mowa? Oczywiście o "Stopach w chmurach" Richarda Askwitha. Książka niby jest o bieganiu po górach, a więc po prawdzie, o dyscyplinie, z którą (przynajmniej na razie) nie mam zbyt wiele wspólnego. Nie dość, że nie startowałem w biegach górskich (poza tym jednym na Kaszubach) to nawet nie pamiętam kiedy ostatnio spacerowałem po górach. To co mnie skusiło do przeczytania tej książki to po pierwsze zdanie, które znajduje się na okładce - "Opowieść o pasji i obsesji biegania". Drugą rzeczą było natomiast podejście autora, który aby lepiej i rzetelniej opisać świat biegów górskich wstępuje do klubu biegowego i po prostu zaczyna startować!
Muszę szczerze przyznać, że historia biegów górskich przedstawiona w pierwszych rozdziałach niespecjalnie mnie porwała. Przez moment wydawało mi się nawet, że pozytywne opinie odnośnie tej książki są mocno przesadzone. Postanowiłem jednak dać jej szanse i kiedy w końcu zacząłem poznawać wraz z autorem kolejnych bohaterów tej dyscypliny, kolejne fantastyczne imprezy czułem, że w oczach płoną mi iskry. Wyczyny Billa Teasdale'a czy Kenny'ego Stuarta są tak niesamowite, że aż ciężko w nie uwierzyć. Ten drugi, w 1984 wystartował w... w sumie nie wiadomo dokładnie ilu zawodach, ale praktycznie WSZYSTKIE wygrał. I robił to z taką łatwością, że czasy jakie osiągał nie są jeszcze lepsze tylko dlatego, że konkurencja zbyt mocno nie naciskała. Jak sam twierdził zawody były dla niego tylko dodatkiem do treningów.
Zresztą Bill i Kenny to tylko dwóch z wielu bohaterów biegów górskich o jakich pisze Askwith. Opisuje on też wiele biegów, a "między wierszami" opowiada swoją walkę z jednym z nich - Bob Graham Round. W zasadzie to nie jest typowy bieg, bo każdy z biegaczy sam ustala sobie sobie godzinę startu. Cała zabawa z pozoru wydaje się prosta. Zaczynamy o godzinie X i w ciągu 24 godzin musimy wspiąć się na 42 szczyty Lake District oraz wrócić na miejsce startu. Jednak prosto nie jest - do tej pory wyzwanie ukończyło zaledwie 1848 osób (w tym dwójka Polaków). Co ciekawe przed ukazanie się tej książki, w 2004, BGR ukończyło zaledwie nieco ponad 1200 biegaczek i biegaczy. Jednak być może 42 szczyty nie mówią wszystkim zbyt wiele - no więc do pokonania jest 160 kilometrów i blisko 15 000 metrów podejść! Co ciekawe podczas UTMB uczestnicy mają do pokonania 7 kilometrów więcej, ale do podejścia jakieś 5 500 metrów mniej! Tymczasem Askwith w swojej książce opisuje Billy'ego Blanda, który trasę pokonał w... 13 godzin i 53 minuty! Z kolei niejaki Mark Hartell nie poprzestał na 42 szczytach i w ciągu owych 24 godzin pokonał dodatkowo jeszcze 35 kolejnych.
Naprawdę mógłbym pisać i pisać o tych wszystkich biegach, ludziach, ich osiągnięciach i w ogóle - tylko po co? Wszystko to opisał już Richard Askwith. A ja tymczasem, po ponownym zanurzeniu się w lekturze, założę swoje biegowe buty i wyskoczę na małą rundę o okolicznych wzniesieniach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz