Na możliwość wzięcia udziału w tym biegu tak naprawdę czekałem od kilku lat. Przed trzema laty dopiero zaczynałem swoją przygodę z bieganiem i dystans 10 kilometrów stanowił dla mnie nie lada wyzwanie. Rok później przebywałem za granicą, a 12 miesięcy temu priorytetem były przygotowania do maratonu berlińskiego. Tak więc w moim przypadku trzeba by powiedzieć "do czterech razy sztuka". W końcu moje nazwisko znalazło się na listach startowych 52. Biegu Westerplatte.
Przez swoją niefrasobliwość w dniu biegu miałem małe urwanie głowy. Otóż pierwotnie mieliśmy pojechać na wspólnie z żoną do Śródmieścia. Stamtąd już sam miałem udać się autobusem na Westerplatte skąd, jak założyłem miał być start. Zaś żona miała czekać na mecie w centrum. Mieliśmy dość napięty harmonogram dlatego cieszyłem się, że meta biegu jest w centrum i od razu będziemy mogli wskoczyć w auto. No i właśnie! Gdzieś przez przypadek zobaczyłem wpis, że "zawodnicy będą dowożeni na Westerplatte i stamtąd odwożeni do Gdańska". Wtedy sprawdziłem trasę i okazało się, że w tym roku start zlokalizowany jest faktycznie jak co roku na Westerplatte. Niestety, dla mnie, owy start jest również metą!
Nasze całe plany poszły w łeb. Pati musiała wyjechać jeszcze przed biegiem, a ja byłem zdany na siebie. Około 9 zameldowałem się pod stadionem GKS Wybrzeże i wsiadłem do autobusu, który miał mnie zawieźć na Westerplatte. Tam spotkałem Michała, Pawła, Tomka oraz Zibiego i takim pięcioosobowym składem ruszyliśmy na start.
Wstyd się przyznać, ale nigdy jeszcze nie byłem na Westerplatte, dlatego mimo iż byliśmy tam naprawdę wcześnie (około 9:20), to tak naprawdę czas zleciał mi bardzo szybko.
Jednak skupiając się na biegu w oczy rzucała się całkiem dobra organizacja - start/meta wydzielone barierkami, scena do dekoracji, namiot z depozytem. Wszystko jak być powinno.
Niepokojem napawała jedynie pogoda. Gdybym tego dnia wybierał się na plażę byłbym w niebo wzięty. Jednak czy słoneczna aura i temperatura ponad 20 stopni to dobra opcja na bieg? Jako miłośnik zimowego szurania miałem pewne obawy.
Pierwszy komunikat jaki usłyszałem po przybyciu na start brzmiał: "Start biegu głównego został przesunięty na 11:30". W tym momencie pomyślałem, że jak się spóźnię na to co mieliśmy później w planach, to szykują mi się "ciche dni" w domu :)
Tak jak pisałem wcześniej - mimo że czekaliśmy ponad 2 godziny do startu to czas zleciał niesamowicie szybko. Fajne miejsce, dużo znajomych - nie dało się nudzić. Około 11:25 ruszyłem w stronę "swojej" strefy startowej. Tym razem nie wziąłem żadnych leków przeciwbólowych i tak naprawdę to jedyne na czym mi zależało to przekroczenie mety w jednym kawałku i o własnych siłach.
Piotrek z Asią mieli biec na 45 minut i postanowiłem ustawić się kawałek za nimi. W końcu nadszedł moment startu. Byłem cholernie zestresowany, ale i niesamowicie podjarany. Kiedy po 4 minutach i 46 sekundach pokonałem pierwszy kilometr pomyślałem sobie "jeszcze tylko 9". No właśnie TYLKO 9 - bo nie pamiętam kiedy ostatnio startowałem w tak krótkim biegu. Maratony, połówki, ultra, ale dychy już dawno nie pokonałem. Próbowałem w sierpniu, ale się nie udało.
Szybko też uświadomiłem sobie, że będzie cholernie ciasno. Biegliśmy całą szerokością drogi, a wiedziałem, że czeka nas nawrót na 4. kilometrze i od pewnego momentu trzeba będzie biec w jeszcze większym ścisku.
Punkt z wodą ustawiony był równo na przełomie 5. i 6. kilometra, jednak ze względu na nawrót sporo osób skorzystało z niego również mijając go na 3. kilometrze. I teraz ciekawostka - na punkcie były butelki z wodą i z tego co wiem NIKOMU ICH NIE ZABRAKŁO. Proponuję organizatorom niektórych biegów wziąć przykład. A zabraknąć tak naprawdę mogło gdyż tak jak wspomniałem sporo biegaczy dwukrotnie skorzystało z punktu, a organizator tak naprawdę wspomniał o jednym punkcie z wodą.
Gdybym napisał, że starałem się biec równym tempem około 4:30, jak wynika z zapisu z Gremlina, to skłamałbym. Biegłem po prostu bez żadnego celu - cieszyłem się biegiem i cieszyłem się że nic specjalnie mnie nie boli. Nie jest ok i pewnie już w tym roku nie będzie, ale biegłem. To było najważniejsze.
Dzięki dwóm nawrotom na trasie mogłem co chwilę dopingować kogoś znajomego oraz słuchać dobre słowo pod swoim adresem. Ostatni kilometr to już szał radości. Przed samą metę przybiłem jeszcze piątkę dla czekającej na biegaczy maskotki (tutaj mała uwaga - czy ta maskotka nie mogła stać tuż za metą zamiast tuż przed?) i koniec. A więc dobiegłem, udało się, w końcu wystartowałem i dobiegłem do mety w biegu na dychę! Uzyskałem czas... A zresztą czy to ważne? Powiedzmy, że spieszyłem się bardzo przed biegiem, po biegu, a w trakcie samego biegu zwiedzałem okolicę :) Dobiegłem i z tego jestem niesamowicie zadowolony.
Jeżeli chodzi o organizację warto pochwalić to strefę za metą. Dostałem medal (tak wielkiego chyba jeszcze nie miałem w kolekcji :) ), następnie wziąłem wodę, dalej izotonik, a na koniec jabłko. Innymi słowy wszystko tak jak być powinno. Niestety nie mogę napisać nic o dekoracji i losowaniu nagród, gdyż zaraz po biegu pędziłem do Gdańska po auto (w tym miejscu bardzo serdecznie dziękuję dwóm nowo poznanym biegaczom za podwiezienie) i dalej do Pępowa po żonę :)
Było super! Serdecznie dziękuję organizatorom za możliwość wzięcia udziału w fajnej imprezie biegowej. I mimo, że mój Gremlin również pokazał dystans krótszy niż 10 000 metrów to nie mam o to specjalnie pretensji - ot taki urok biegów bez atestów :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz