Jeszcze w niedzielę nie bardzo w to wierzyłem. Nie planowałem tego, ale jakoś tak wyszło, że w weekend pokonałem 50 kilometrów. A to już uważam za naprawdę dobry wynik. Tym bardziej, że jak to się mówi - gładko weszło. Nie było żadnego umierania z bólu, problemów z nogami czy z brakiem motywacji. Wychodziłem, robiłem swoje i nawet nie wiem kiedy - już byłem z powrotem w domu.
O sobotnim wybieganiu już pisałem wczoraj. A jak wyglądał dzisiejszy bieg? Wszystko zaczęło się dość podobnie - od owsianki i wiadomości do siostry. Mała napisała, że z chęcią dołączy.
Dzisiaj miałem ochotę w końcu polatać nad samym morzem. Niby w ostatnim czasie wolę szuranie po lesie, ale po wczorajszym biegu nie chciałem dobijać nóg. Napisałem jeszcze do Zibiego i umówiliśmy się na bieganie w trójkę.
Początek leciałem tylko z Małą. Zibi miał do nas dołączyć przy gdańskim molo. Zaczęliśmy naprawdę spokojnie. Szybko jednak mimowolnie podkręciliśmy tempo. Jak się wyjdzie z terenu pagórkowatego na płaski - nogi same niosą.
Na 4. kilometrze dołączył do nas Zibi i od tego momentu lecieliśmy już całą ekipą. Tak jak za starych czasów, kiedy latałem tu z siostrą niemal każdego dnia, obraliśmy kierunek Sopot.
Mimo, że cały czas zaciekle dyskutowaliśmy to, patrząc teraz na międzyczasy, muszę przyznać, że trzymaliśmy całkiem niezłe tempo. Wszystkie kilometry kończyliśmy w mniej niż 5:10. Kilkukrotnie udało się też złamać 5 minut. Cieszy nie tyle tempo biegu co fakt, że osiąga się je bez większego wysiłku. Średnie tętno na poziomie 137 bpm? Już dawno nie oszczędzałem tak pompki :)
Ze względu na fakt, że Mała miała dzisiaj na 11:00 do pracy, w okolicach sopockiego molo podjęliśmy decyzję o powrocie. W tym też momencie stało się jasno, że pokonamy około 16-17 kilometrów. Nie planowałem przed biegiem jakiegoś konkretnego kilometrażu, ale z tego jaki udało się osiągnąć mogę być naprawdę zadowolony. Przede mną jeszcze trzy nieco spokojniejsze weekendy i w końcu dzień startu. Zaczynam żyć już Paryżem :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz