Prawdę mówiąc nie wiem nawet jak zacząć relację z tego biegu. Mimo, że linię mety minąłem ponad 8 godzin temu to wciąż buzują we mnie endorfiny. Kurczę jestem naprawdę strasznie naładowany pozytywną energią. To był ewidentnie MÓJ dzień. Ale od początku...
Prawdę mówiąc na liście Biegu Tropem Wilczym w Koszalinie znalazłem się dość przypadkowo. Najpierw dostałem maila z informacją o imprezie mającej na celu uczczenie pamięci Żołnierzy Wyklętych. Dowiedziałem się, że biegu odbędą się w niemal całej Polsce. W tym między innymi w Sopocie, gdzie zamierzałem pobiec.
Jednak jak to często bywa plany planami, a życie życiem. Okazało się, że tego dnia będę akurat w Koszalinie. Na moje szczęście również tutaj miał odbyć się bieg! Mój entuzjazm nieco osłabł kiedy okazało się, że listy startowe są już zamknięte. Na szczęście po raz kolejny okazało się, że jak bardzo się czegoś chce to można pokonać wszelkie przeciwności. Na kilka dni przed imprezą miałem już miejsce na liście startowej!
Dwa dni przed zawodami miałem dwa mocne, acz wolne, treningi w lesie, dlatego w sobotę zrezygnowałem całkowicie z biegania. Wybrałem się jedynie na rower. Zamierzałem w niedzielę naprawdę się sprawdzić. Nie chciałem stanąć na starcie z nogami jak z kamienia.
W dniu zawodów czułem się naprawdę dobrze. Start biegu zaplanowano dopiero na 12:30, więc miałem sporo czasu wolnego. Koło 7:00 wybrałem się na śniadanie, a następnie korzystając z okazji poleciałem jeszcze do kościoła. I właśnie po mszy dowiedziałem się, że do Koszalina, specjalnie na bieg przyjechała Moja Pati! Ależ miałem niespodziankę!
Spotkaliśmy się pod biurem zawodów, odebraliśmy pakiet (trzeba szczerze powiedzieć - naprawdę fajny - szczególnie podobała mi się okolicznościowa koszulka) i wspólnie z naszym znajomym wybraliśmy się na kawę. Do startu mieliśmy jeszcze blisko 3 godziny, a pogoda niespecjalnie zachęcała do długiego przebywania na powietrzu. Sam odbiór pakietu przebiegał naprawdę sprawnie. Aczkolwiek duży wpływ na to miała na pewno godzina.
Ponownie, w okolicach startu/mety, znaleźliśmy się chwilę przed 12. W okół pełno biegaczy - w sumie tego dnia biegało 650 osób - 300 w biegu na 10 km, 300 w biegu na 1963 m oraz 50, którzy pokonali oba dystanse.
Z tego co zdążyłem się zorientować organizator nie przewidział pryszniców co należałoby zapisać na minus. Z drugiej strony plusem była możliwość przebrania się i spędzenia ostatnich chwil w ciepłym Urzędzie Miasta.
Około 12:15 (kwadrans po wystartowaniu biegu na krótszym dystansie) zostawiłem Patrycję i Mateusza i ruszyłem na rozgrzewkę. Trochę truchtu, trochę rozciągania, kilka przebieżek i mogłem zajmować miejsce na starcie. Przyznam szczerze, że patrząc na trasę najbardziej podobał mi się fakt, że ma atest :) Nie bardzo lubię biegać w kółko, a tutaj czekało mnie 4-krotne pokonywanie 2,5-kilometrowej pętli. Oczywiście ma to też swoje plusy - mogłem co dwa kółka spotkać się z żoną :)
Punktualnie o 12:30 wystartowaliśmy. Jaki miałem plan na bieg? Powiedziałem sobie, że wezmę w ciemno każdy wynik poniżej 45 minut. Od Biegu Westerplatte nie startowałem na dystansie 10 kilometrów. Ponadto od czasu problemów z kontuzjami nie realizowałem mocniejszych treningów. Odpuściłem również przebieżki. Strasznie zaniedbałem i szybkość i wytrzymałość. Określiłem sobie jasno cel - 45 minut. Nie zamierzałem jednak trzymać się na siłę zegarka.
No i właśnie - już pierwszy kilometr pokazał, że chyba jednak powinienem od czasu do czasu kontrolować tempo. Rozpocząłem jak za najlepszych czasów - po 3:48! Jednak czułem już tą prędkość. A przede mną wciąż było 9 kilometrów. Musiałem zwolnić. Na drugim kilometrze mój organizm miał lekki kryzys. Przez moment miałem wrażenie, że zemdleję. Na szczęście po chwili wszystko wróciło do normy. No może poza oddechem. Powietrze łapałem jak szalony. Wiedziałem, że jak tempo nie spadnie to padnę. Wstrzymałem nieco nogi i drugi tysiączek poleciałem w 4:18.
Ciągle więc realizowałem założenia. W końcówce okrążenia wypatrzyłem moją żonę i Mateusza z aparatami i z nieco większym animuszem zaatakowałem kolejny kilometr.
Dwa kolejne kilometry pobiegłem w tempie odpowiednio 4:12 i 4:16. Średnio więc, po 4:14 i dokładnie taki sam czas miałem na kolejnych dwóch odcinkach. W międzyczasie, na koniec drugiej pętli poprosiłem moich "serwismenów" o butelkę wody. Zrobiłem to jednak tak późno, że zmusiłem Pati do biegu za mną. Skarbie jesteś cudowna!
Łyk wody, kilka kropel na kark i... myślałem, że padnę na twarz. Właśnie na początku trzeciego okrążenia dopadł mnie kryzys. Może nie był długi, nie był wyjątkowo straszny, ale odechciało mi się wszystkiego - z bieganiem na czele.
Na szczęście po kilkuset metrach wszystko wróciło do normy. Znowu było fajnie! No właśnie - przez większość biegu nie cierpiałem katuszy, jak to zwykle bywa na dychach. Było to zastanawiające - nie chciałem jednak sprawdzać tętna. Uznałem, że zrobię to dopiero po biegu.
Jak się okazało 7. kilometr był najwolniejszym ze wszystkim. Zajął mi dokładnie 4 minuty i 23 sekundy. Ciągle jednak nie przekroczyłem wyznaczonej granicy - 4:30.
Było nieźle. Przy okazji odpocząłem na tyle, aby na 8. tysiączku znowu przyspieszyć - 4:16. No i zacząłem ostatnie okrążenie. Naprawdę czułem się wyjątkowo dobrze, a prawdę mówiąc nie powinienem. Bywało, że ostatnie dwa kilometry biegłem w takim stanie, że nie do końca wiedziałem co się ze mną działo. Tymczasem dzisiaj nic takiego nie miało miejsca. Tutaj chyba wychodzi brak mocnych treningów i dłuższego wychodzenia poza strefę komfortu.
Niemniej udało mi się nieco podkręcić tempo. Ostatnie dwa kilometry zajęły równo 8 minut i 30 sekund.
Na mecie zameldowałem się w czasie około 42:40. Nie ma jeszcze oficjalnych wyników, a ja nie zatrzymałem Gremlina bezpośrednio po przekroczeniu mety. Jednak to co mnie najbardziej zaskoczyło to średnie tętno - 171bpm. Mało! Bardzo mało! Kończyłem już dych ze średnim HR na poziomie 180+, a tym razem HRmax ledwo przekroczyło 183 uderzenia na minutę. Wydaje mi się, że nawet teraz rezerwy są i czekają na uwolnienie :)
Na mecie oczywiście poza wodą, medalem, pamiątkową koszulką itd - obowiązkowy buziak od żony! Właśnie po to tak zasuwałem do tej mety :)
Podsumowując był to naprawdę fajny bieg. Gdyby nie wiejący, a miejscami głowę urywający, wiatr byłoby niemal idealnie. Ale na to niestety wpływu nikt nie ma. Trasa, mimo pętli, fajna - nie najłatwiejsza, ze względu na podbiegi - ale fajna. Co do organizacji - było naprawdę ok. Jedyne czego mi zabrakło to prysznice, przełażący gdzie popadnie jak święte *** piesi (poza przejściami - a więc w miejscach bez osób porządkowych) i oznaczenia kilometrów. Ale to naprawdę drobnostki, które zostały przysłonięty przez sporą ilość plusów.
prysznice w biegach na 10km? coś takiego nawet w największych biegach to rzadkość..
OdpowiedzUsuńpozdrawiam kolegę
OdpowiedzUsuń