Dwa dni bez biegania? Oj dużo, nawet bardzo dużo. Dzisiaj rano miałem taką ochotę na bieganie, że nie wchodziło w grę nic innego jak długie wybieganie. Niby dzisiaj sobota, a tzw. longi wolę latać w niedzielę, ale tym razem musiałem sobie zaserwować większą liczbę kilometrów już teraz.
Już samo poranek wskazywał, że to będzie fajny dzień. Wspólne śniadanie z żoną to zawsze zwiastun dobrego dnia. Jakby tego było mało to to nie było zwykłe śniadanie. To było prawdziwe Śniadanie Mistrzów - owsianka! Od kilku tygodni jej nie jadłem i muszę przyznać, że nie wiem jak sobie bez niej radziłem. Pałaszowałem ją dziś aż miło.
Przy śniadaniu rozrysowałem też trasę biegu. Wydawała się nieco za długa, dlatego od razu ostrzegłem Pati, że zadzwonię do niej, aby po mnie przyjechała jak zrobię już zakładane minimum. A owe minimum na dzisiaj ustaliłem na poziomie 30 kilometrów.
Zadzwoniłem też do Małej. Ostatni raz biegaliśmy razem chyba jakoś w styczniu. Ponad 1,5 miesiąca bez wspólnych treningów to zdecydowanie za długi okres. Mimo napiętych harmonogramów udało nam się jakoś umówić na wspólne bieganie i punktualnie o 7:45 wyruszyliśmy w swoją stronę. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo kiedy zadzwoniłem do Małej z trasy dowiedziałem się, że miała pewien obsuw i ciągle jest w domu :)
Niemniej mi udało się wyruszyć zgodnie z planem. Pakując się w piątek na wyjazd wpadłem na kapitalny pomysł, aby nie zabierać ze sobą leginsów. Wtedy było mi ciepło i wydawało mi się, że krótkie spodenki będą ok. Tymczasem wychodząc rano z domu okazało się, że nie były. Nawet bardzo nie były. Temperatura ledwie kilka kresek powyżej zera nie jest odpowiednia na trening w krótkich spodenkach. Zawody? Czemu nie, ale trening już niekoniecznie.
Może dlatego też zacząłem ten bieg dość żwawo. Pięć minut i kilka sekund na kilometr to, przynajmniej jeszcze, nie jest tempo moich wybiegań. Pomyślałem, że przyjdzie mi jeszcze za to zapłacić w dalszej fazie treningu. Teraz jednak było mi po prostu... zimno :) Tak naprawdę nawet nie temperatura była najgorsza, ale dmuchający wiatr. Tego nie lubię najbardziej. Pocieszał mnie tylko fakt, że jeżeli nic się nie zmieni to w drugiej części trasy będzie wiał w plecy.
Z Małą spotkałem się po pokonaniu 10 kilometrów. Chleba i soli nie było. Szybki żółwik w biegu i napieraliśmy dalej. Wybiegając z domu czułem mocno nadwyrężoną pachwinę, ale poza tym było ok. Pośladek w ogóle nie niepokoił, więc było jeszcze lepiej niż się spodziewałem.
Z siostrą dawno się nie widzieliśmy, więc kolejne kilometry mijały nam naprawdę szybko. Do 16. kilometra w ogóle nie skupialiśmy się na tym gdzie biegniemy. Nie wiem co mijaliśmy, co się wokół nas działo. Byłem zupełnie wyrwany z rzeczywistości.
Jednak na wspomnianym 16. tysiączku musiałem powrócić na ziemię. Trafiliśmy na zamkniętą bramę i aby ją ominąć musieliśmy przeprawić się przez strumyk i... przez bagno. Pierwsza przeprawa nie zakończyła się kąpielą w wodzie. Za to kąpieli błotnej już nie uniknęliśmy. Na szczęście bardziej niż my oberwały nasze buty :)
Chwila zabawy w błocie i lecieliśmy już dalej przed siebie. Przed nami był najtrudniejszy fragment trasy - 5-kilometrowy podbieg wzdłuż Spacerowej. Dzisiaj jednak był mój dzień, taki dzień konia. Noga podawała, serducho pompowało aż miło, a głowa sama się nakręcała. Po ostatniej 30 nabrałem nieco pewności siebie. Za to Mała dopiero wraca do biegania po kilku tygodniach przerwy. Niemniej, biorąc pod uwagę fakt, że od 2 miesięcy nie robiła długich wybiegań, trzymała się naprawdę nieźle. Dopiero kiedy wdrapaliśmy się na sam szczyt, na Osowę, nieco dał jej się we znaki kryzys. Szybko go jednak przełamała.
Na 26. kilometrze Mała zakończyła bieg, bo musiała uciekać do pracy. Myślę jednak, że gdyby nie to to poleciałaby ze mną do końca.
Tymczasem ja od 27. kilometra postanowiłem nieco podkręcić tempo. Zacząłem od 5:00, a później przyspieszyłem do 4:47, 4:51. Po tych 3 kilometrach pomyślałem, że jak mam już 3 to dobrze by było, aby wpadła chociaż taka mocniejsza piątka. Dorzuciłem więc jeszcze 2 tysiączki odpowiednio po 4:23 i 4:28.
Na ostatnich 3 kilometrach chciałem już jedynie dobiec do domu. W okolicach 5:00 pobiegłem tą końcówkę i ostatecznie wcisnąłem przycisk STOP po 2 godzinach 58 minutach i 9 sekundach. W tym czasie pokonałem 34 kilometry i to był chyba najdłuższy trening przed kwietniowym maratonem. Wiem, że mogę, wiem że ciągle potrafię latać więcej niż 10 kilometrów. Do startu zostało niecałe 30 dni i nic wielkiego już nie zbuduję długimi wybieganiami, więc będę bazował na tym co zrobiłem do tej pory.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz