Ostatnie dwa dni mogę podsumować bardzo krótko - NARESZCIE! W końcu tak jak być powinno udało mi się zrealizować dwa treningi w układzie - krótsze rozbieganie w sobotę i długie wybieganie w niedzielę. W ostatnim czasie ciągle coś stawało na przeszkodzie. Nie było większego problemu kiedy brakowało czasu. Jednak najgorzej, że w większości przypadków to zdrowie uniemożliwiało mi realizację planów. Czekałem kiedy w końcu wszystko będzie ok i nareszcie się doczekałem!
Tym razem weekend spędzałem na Kaszubach. Miałem więc okazję polatać po jednych z najbardziej malowniczych terenów w kraju. W sobotę rano, leżąc w łóżku, kilkukrotnie zmieniałem planowaną trasę. Jedyne co wiedziałem to to, że trening powinien trwać około 60 minut. Nie zamierzałem szarżować przed niedzielą.
To co wyróżniało sobotni bieg to fakt, że wybrałem się na niego... na czczo. Od jakiegoś czasu biegam wieczorami, a co za tym idzie - latam po jedzeniu (czasami nawet bez jakiejkolwiek przerwy - a to akurat bywa niezbyt przyjemne). Jednak tym razem wyruszyłem na trening jeszcze przed śniadaniem. Godzinny rozruch na pusto? Powinno się udać.
Planowanie trasy w zupełnie obcym terenie ma to do siebie, że łatwo popełnić błąd. Na mapie wszystkie ścieżki wyglądają tak samo super. W rzeczywistości bywa już różnie.
Tym razem było kiepsko. Nieco pogubiłem się już po... 500 metrach. Na szczęście udało mi się na chybił trafił wybrać właściwą ścieżkę. Szkoda tylko, że pokryta była ona solidną warstwą błota. No ale mogłem się tego spodziewać, że skoro pierwsza część trasy prowadziła przez las bądź jego obrzeża. Zresztą podłoże nie było największym problemem. Wieś ma z perspektywy biegacza jeden cholerny minus - ganiające wszędzie psy. Bodajże 4-5 razy rzucały się na mnie okoliczne czworonogi. Tym razem musiałem się ratować tym co znalazłem wokół siebie, jednak chyba już najwyższa pora zaopatrzyć się w gaz. Koszt niewielki, a może naprawdę uratować tyłek.
Niemniej ostatniego psa minąłem już w końcówce 2. kilometra. Dalej jedynie sarny przebiegały przede mną :) Trzeba przyznać, że trasa jaką sobie wyznaczyłem była naprawdę malownicza. Śmigałem po polach, lasach, wokół zbiorników wodnych. Chyba właśnie tego potrzebowałem po całym tygodniu. Tygodniu dość ubogim w bieganie. Jedynie 2 razy udało mi się wyjść na trening. Szyki mocno pokrzyżowały mnie drobne problemy ze zdrowiem. Ale teraz było już ok.
Żeby nie było, że był to typowy przełaj muszę dodać, że na 6. kilometrze wbiegłem na asfalt i na tym asfalcie pozostałem już do końca. A dokładnie do 12. kilometra i 660. metra kiedy to znalazłem się w punkcie wyjścia.
Podsumowując muszę powiedzieć, że nie był to ciężki trening. Niemniej nie nazwałbym go również spacerem. Odnotowałem średnie tempo 5:06/km przy średnim tętnie 151bpm. Czy jest jakiś progres? Okaże się na zawodach :) W każdym razie po treningu miałem jeszcze na tyle energii i co najważniejsze - chęci, że wybrałem się jeszcze na godzinne pływanie i saunę. To idealnie dopełniło dzień.
Ale co tam sobota. Wszystko co najlepsze, wszystko co zrobiło różnicę odbyło się w niedzielę. W końcu w planach miałem długie wybieganie i w końcu wstając rano czułem, że jestem w stanie się na nie wybrać. Nie wiedziałem, że problemy nie pojawią się po 2-3 kilometrach, ale mogłem wybiec, a to już połowa sukcesu.
Chciałem pokonać około 30 kilometrów na trasie Kistowo - Złota Góra. Przyznam szczerze, że naprawdę miałem sporo obaw przed tym treningiem. Nie pamiętam kiedy ostatnio pokonywałem tak długi dystans. Jednak maraton w Paryżu tuż tuż i nawet nie celując w konkretny wynik, a chcąc jedynie ukończyć go w zdrowiu, muszę się solidnie przygotować. Najwyższa pora zmierzyć się z kilkoma wybieganiami.
Tym razem bieganie na czczo nie wchodziło w grę. Wybrałem się razem z całą paczką na śniadanie i tutaj, nie będę ukrywał, nieco popłynąłem. Wsunąłem 3 naleśniki, jogurt, kanapkę z wędliną i serem, jajecznicę, a całość zakończyłem kawą i croissant :) Nie groziło mi "jeżdżenie na oparach". Śmiem nawet twierdzić, że "zatankowałem pod korek" :) Oczywiście zanim ruszyłem potrzebowałem jeszcze godzinnego odpoczynku, po którym wskoczyłem w biegowe ciuchy.
Jeżeli chodzi o strój to zdecydowałem się na czarne spodnie z windstopperem na dół, koszulkę termoaktywną z długim rękawem i lekką kurtkę na górę. Do tego zimowa czapka, na nogi Boosty i mogłem ruszać. Oj szybko przekonałem się, że mogłem lepiej przyjrzeć się pogodzie za oknem. Ale nie będę ubiegał faktów.
Około godziny 10:00, wciskając przycisk start na swoim Gremlinie byłem naprawdę podekscytowany. Chyba nawet bardziej niż przed ostatnimi startami na 5 i 10 kilometrów. Znowu wybierałem się na DŁUGIE WYBIEGANIE. Kiedyś cały tydzień czekałem na ten niedzielny bieg. To było ukoronowanie tygodnia - taka wisienka na torcie.
Umówiłem się z żoną, że trening zrobię w podobnej formie jak bieg Wings for Life, a dokładnie chodzi mi o element z ruchomą metą. Żona miała wystartować 2 godziny po mnie i zgarnąć mnie gdzieś z trasy. Jeżeli udałoby mi się dobiec do Złotej Góry miałem na nią poczekać, jeżeli zaś mocno bym się ociągał - ona by mnie zgarnęła.
Pierwsze kilometry mijały naprawdę szybko. Do około 5. kilometra leciałem małą drogą powiatową (tak mi się przynajmniej wydaje), dalej zaś miałem wskoczyć na drogę wojewódzką. Niestety system chodników i ścieżek rowerowych nieco nie domaga u nas (choć trzeba przyznać, że jest coraz lepiej) i nie bardzo miałem inne wyjście - musiałem biec wzdłuż dość ruchliwej drogi.
Jestem jednak w czepku urodzony, gdyż tego akurat dnia nie spotkałem więcej niż kilkanaście, do 25 aut. Było naprawdę spokojnie.
Jednak zanim jeszcze dobiegłem do drogi wojewódzkiej zdałem sobie sprawę, że... jest dość ciepło. Niby trochę wiało, ale spodnie z windstopperem spisywały się w 100% - nie czułem wiatru nic, a nic. Co więcej - czarny kolor przyciągał słońce aż miło. Ależ ja żałowałem, że nie wciągnąłem na siebie krótkich spodenek. Tym bardziej, że biegałem już w nich kilka dni temu, przy dużo mniej sprzyjającej aurze i było ok. Tym razem jednak musiałem nastawić się na dość ciepły bieg. Ot taka mała cząstka Egiptu w Polsce :)
Jako że był to mój pierwszy tak długi bieg od dawna zupełnie nie interesowało mnie tempo. Wyszedłem z założenia, że lepiej będzie przespacerować się 30 kilometrów niż mocno pobiec 10 i odpuścić. Niemniej profil trasy i początkowa euforia sprawiły, że dość szybko pokonałem pierwszą piątkę. Dwukrotnie zszedłem poniżej 5:00/km. Trzeba było jednak wstrzymać nogi. Wiedziałem, że z każdą kolejną piątką będzie coraz trudniej.
Po 10 kilometrach zaleciałem do sklepu po izotonika. O ile zapasy z żołądka powinny mi spokojnie wystarczyć na cały bieg o tyle o odwodnienie wcale nie było trudno. Szczególnie w takich warunkach, kiedy pot lał się strumieniami.
Przeważnie kryzys łapał mnie między 10. a 20. kilometrem. Tymczasem do 15. kaema biegło się nie tyle dobrze co wręcz rewelacyjnie. Później jednak przyszło to co przyjść musiało - lekkie podłamanie. Nagle chęci gdzieś uleciały. Namnożyło się za to powodów do przerwania biegu. W końcu po takim czasie rzucać się na taki dystans - głupota. A i noga jakby lekko bolała. Takie myśli kłębiły się w mojej głowie. Tyle tyle, że kłębiły się i kłębiły, a ja wciąż przesuwałem się do przodu. W końcu, na 22. kilometrze, udało się - powróciły chęci. Znowu było ok. Kawałek dalej zaleciałem po kolejną butelkę izotonika (oczywiście niemal cały trening biegłem z butelką i popijałem małymi łykami). Już wiedziałem, że nic mnie nie pokona.
Kiedy doleciałem do Złotej Góry miałem w nogach 28 kilometrów. Postanowiłem dopełnić dzieła. Zanim jednak to zrobiłem zadzwoniłem do Pati. Okazało się, że właśnie parkowała wóz tuż obok. To się nazywa zgranie!
Ostatecznie pokonałem 30 kilometrów i 300 metrów ze średnią prędkością 5:12/km. Zmusiłem serce do pracy z częstotliwością 156 uderzeń na minutę i z tego chyba jestem jeszcze bardziej zadowolony. To pokazuje, że wcale nie byłem mocno zmęczony. I prawdę mówiąc tak się czułem. Gdyby ktoś kazał mi biec dalej... z chęcią bym pobiegł. Nie ma jednak co przesadzać. Na więcej przyjdzie czas już niedługo... W Paryżu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz