Jest sobotni poranek. Wstaję jak zawsze punkt 5:30. Poranna toaleta i zaczynam przyrządzać owsiankę. A w zasadzie dwie owsianki, bo żona również uznała, że to już koniec spania. Do owsianek jeszcze dobra kawa i śniadanie pierwszej klasy. Na trening umówiłem się z Małą i Kamilem dopiero na 7:30, mam więc trochę czasu, aby przejrzeć wiadomości. Przeglądam FB, a tam co widzę? Wpis Waldka brzmiący mniej więcej tak: "Widzimy się o 6:45" i opatrzony relacją z 2. TriCity Ultra. Szybko wertuję różne strony i faktycznie - 28. marca 3. TriCity Ultra. Na mojej twarzy maluje się uśmiech... mam plan :)
Chwilę przed 7:30 dotarła Mała, a zaraz po niej Kamil. Chwilę później lecieliśmy już całą trójką w stronę Abrahama. Chciałem wybiec na spotkanie ekipie z TriCity Ultra i wspólnie z nimi przemierzyć część trasy. Ile? Nie wiem, uznałem że decyzję podejmą w trakcie. Nie chciałem jednak aby trening był krótszy niż 10 i dłuższy niż 30 kaemów. Takie widełki wydawały się rozsądne na dwa tygodnie przed Paryżem.
Na skraju lasu znaleźliśmy się dość szybko. Tylko co dalej? Nie bardzo znałem dokładny przebieg trasy. Postanowiłem, że będę dzwonił. Najpierw wybrałem numer do Waldka - nie odebrał. Później nadeszła kolej na Piotrka - nie biegł. Dopiero Mała załatwiła numer do Agaty, a ta podała numer do Piotra. Ten nakazał nam biec zielonym szlakiem w stronę Matemblewa. Tak też zrobiliśmy. Samotne 3 kilometry i zaprowadziły nas na Słowackiego, gdzie spotkaliśmy się z całą ekipą. Obowiązkowe zbijanie piątek i nagroda - dostaliśmy ekstra naszywki. Teraz kiedy byliśmy już pełnoprawnymi członkami TCU mogliśmy ruszać dalej.
Okazało się, że trasa na tym odcinku widzie zielonym szlakiem. Nie powiem, żebym specjalnie ucieszył mnie ten fakt. Wciąż pamiętam treningi z siostrą na tych górkach. Tym razem jednak nikt nie zamierzał się zarzynać na siłę. Liczyła się przede wszystkim dobra zabawa. No a poza tym głupio by było zajechać się już na początku 80-kilometrowego biegu.
Takie wspólne bieganie jest szczególnie fajne ze względu na fakt, że można cały czas rozmawiać, a tematem numer jeden jest oczywiście bieganie. Okazuje się, że można mówić o bieganiu i nie zanudzać tym wszystkich wokół :) Aby nikt się na pewno nie pogubił co jakiś czas wszyscy zatrzymywali się, co z reguły okraszone było konsumpcją... kabanosów i coli. Tak, tak - ultrasi to specyficzny rodzaj biegaczy. Żele? Batony? Banany? Izotoniki? Owszem, ale na dłuższą metę może być ciężko. Za to kabanos i cola niemal zawsze zaspokoi głód i doda energii. Oczywiście taki eksperyment może się różnie skończyć - niemniej ja lubię na sobie próbować różne rzeczy i kiedyś faktycznie spróbowałem i tego - było ok :)
Pierwszym, większym postojem był Pachołek. Popstrykaliśmy trochę zdjęć, napiliśmy się, najedliśmy i... pożegnaliśmy z częścią ekipy. W tym niestety z Kamilem i Małą, która musiała lecieć do pracy. Szkoda, bo z tego co mówiła naprawdę dobrze jej się biegło.
W nogach miałem 15 kilometrów i ochotę na wiele, wiele więcej. Tym bardziej, że również pogoda dopisywała. Było słonecznie i dość rześko, ale nie zimno - w sam raz na bieganie.
Po około 18 kilometrach zadzwoniła do mnie żona i umówiliśmy się, że ogarnie się, wyjedzie po mnie i da mi znać, że pora wychodzić z lasu. Cholera naprawdę miałem nadzieję, że zadzwoni jak najpóźniej. Kiedy zadzwoniła? Żona jak to żona - miała wyczucie - akurat wybiegliśmy z lasu i przebiegaliśmy przez Sopot, aby za chwilę znowu wbiec do lasu w Gdyni. Niestety, ja już nie wbiegłem. Pati zadzwoniła, że czeka na mnie niedaleko molo. A więc musiałem się pożegnać z ekipa TriCity Ultra. Obiecałem jednak, że w listopadzie wezmę udział już w całym biegu. A tym razem musiałem zadowolić się zaledwie fragmentem.
Ostatnie 3 kilometry postanowiłem zrobić nieco żwawiej. Noga całkiem nieźle podawała i grzechem byłoby tego nie wykorzystać. Zacząłem od 4:13, aby po chwili odnotować 4:03, a zakończyć to po 3:56. Tego mi było trzeba. To był naprawdę dobry trening. I po raz kolejny okazało się, że najlepsza jest spontaniczność! Moc i endorfiny na cały dzień!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz