Dopiero co pisałem relację ze swojego pierwszego biegu z cyklu City Trail w Gdyni, a już musiałem ponownie wybierać się za miedzę, aby pokonać leśną piątkę. Tym razem jednak wszystko robiłem na wariackich papierach. Jeszcze 15 godzin przed startem nie było mnie w Trójmieście. Wszystko się jednak dobrze potoczyło i udało mi się zorganizować i dotrzeć.
Bez odpowiedzi pozostawało natomiast pytanie - jak biec? Jeszcze przed tygodniem chciałem po raz kolejny się zniszczyć na tym biegu i sprawdzić na co mnie stać. Tyle tylko, że w tygodniu przytrafiła się drobna kontuzja i w ostatnim czasie w ogóle nie biegałem. A i dzisiaj rano ciągle czułem sponiewierany pośladek. Paryż coraz bliżej i nie chciałbym strzelić sobie samobója eliminując się głupią kontuzją.
Rano wciągnąłem owsiankę, spakowałem plecak, na rękę wciągnąłem Gremlina i stwierdziłem, że podejmę decyzję po rozgrzewce.
Pati przygotowała aparat i około 10 wyruszyliśmy na północ. Jako, że podróż nie trwała zbyt długo, już 20 minut później byliśmy na miejscu. Mimo, że w Gdyni ostatnio byliśmy dwa miesiące temu, jeszcze zimą, to dzisiaj temperatura nie było znacznie wyższa. Może i wczoraj zaczęła się wiosna, ale co to za wiosna skoro zaczęła się od... opadów śniegu. Całe szczęście, że dzisiaj nic nie sypało i było słonecznie. Zero stopni? Cóż - chociaż nie wiało :)
Po raz ostatni już odebrałem numer startowy 121 ze swoim imieniem. Organizator ogłosił, że po biegu możemy zostawić sobie numery na pamiątkę.
Wyciągnąłem koszulkę Finiszu Morąg przypiąłem numerek i byłem gotowy. Do biegu było jeszcze trochę czasu, ale upływał on naprawdę szybko. Zresztą nie mogło być inaczej skoro wokół było pełno znajomych biegaczek i biegaczy.
Około 10:45 zaczęła się rozgrzewka prowadzona przez organizatorów. Kiedyś niezbyt chętnie brałem udział w takich inicjatywach. Teraz wręcz ich wyczekuję. Pod okiem fachowca raczej nie powinienem sobie zrobić krzywdy, a i powinien on zadbać aby każdy mięsień był rozgrzany.
Na moje nieszczęście odezwał się pośladek. Byłem już niemal pewien, że nic z dzisiejszego ścigania się nie będzie. Na starcie stanąłem nieco podłamany. Punktualnie o 11:00 ruszyliśmy i z pewnym rozgoryczeniem stwierdziłem, że pośladek wyraźnie boli. Mimo to ruszyłem dość żwawo. Chyba dałem się nieco ponieść emocjom.
I dobrze! Choć do samego końca nieco asekurowałem prawą nogę to z czasem dokuczała mi ona coraz mniej. Wg Gremlina pierwszy kilometr zajął mi 3 minuty i 51 sekund. Dokładnie 4 sekundy szybciej niż przed dwoma miesiącami. Teraz to wiem - wtedy nie miałem pojęcia jakie międzyczasy uzyskiwałem w styczniu.
Nieco zwolniłem na drugim tysiączku, na którego pokonanie potrzebowałem 4:43 (5 sekund więcej niż w styczniu). Wiedziałem jednak, że to co najgorsze czeka mnie na 3. odcinku. Ten cholerny podbieg potrafi dać w kość. W poprzednim biegu nie udało mi się złamać na nim 5 minut. Za to dzisiaj się udało - 4:52.
Nie będę wiele pisał o tym jak się czułem, bo to chyba oczywiste. Dla mnie nie ma gorszego dystansu niż 5 kilometrów. Nogi specjalnie się nie zmęczą, płuca jakoś dają radę, a głowa umiera. Naprawdę miałem pod grzywką miliony powodów, aby odpuścić - od standardowego po co ci to, aż po lepiej nie ryzykować przed Paryżem.
Ciągle jednak przesuwałem się na przód. A nawet w momentach kiedy zwalniałem - widziałem, że inni też zwalniają - to mnie podbudowywało. Widocznie nie tylko ja cierpiałem. W trakcie biegu to wcale nie było takie oczywiste :)
Na czwartym kilometrze można było nieco odetchnąć. Ja jednak już czekałem na tą nieszczęsną końcówkę, która tak bardzo dała mi w kość w styczniu. Wtedy nie wiedziałem, że w samej końcówce będę musiał zmierzyć się z całkiem niezłym podbiegiem. Teraz byłem na niego gotowy. Nie byłem za to gotowy na przeprawę przez piasek. Nie kojarzyłem sypkiej nawierzchni na około 500 metrów przed metą. I tutaj musiałem trochę zdrowia zostawić.
Na szczęście dotarłem do mety. I to w całkiem niezłym czasie 22 minut i 4 sekund. Nie będę ukrywał, że szkoda tych 5 sekund i nierozmienienia 22 minut. Ale co się odwlecze to nie uciecze. Będzie jeszcze mnóstwo startów. A dziś po prostu się cieszę. Jest dobrze. Jest lepiej niż myślałem. A będzie jeszcze lepiej. Tego jest pewny. Kolejny start? Na dzień dzisiejszy wydaje się, że kolejna relacja to będzie już Marathon de Paris :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz