Na skróty

21 sierpnia 2013

Gdyby kózka...

   ... chyba każdy zna to powiedzenie. No właśnie - wspominałem ostatnio o drobnym problemie z łydką. Dwa dni później napisałem, że sprawę uważam za zamkniętą. Napisałem to w sobotę. Dzień później poleciałem treningowo maraton i od tamtej pory problem powrócił. Mało tego - nawet dzień przerwy nie pomógł załagodzić sytuacji. Kiedyś podczas zawodów jeden ze znanych polskich biegaczy powiedział, że solidne przygotowania to takie na granicy - albo skończą się wspaniałym wynikiem albo kontuzją... Wydaje mi się, że właśnie zbliżyłem się do owej granicy i coś próbuje mnie zepchnąć na niezbyt pożądaną stronę.

   W poniedziałki nie biegam i również w ostatni poniedziałek zrobiłem sobie dzień wolny od sportu. Zaspokoiłem się jedynie kilkoma ćwiczeniami na wzmocnienie mięśni, jednak żadnego biegania, roweru ani nawet spaceru. Od rana "czułem" nogę - lekki ucisk między piętą a mięśniem łydki. Wierzyłem jednak, że do wtorku wszystko wróci do normy.
   Początkowo myślałem nawet, że tak się stało. Co prawda po wyjściu byłem jeszcze nie do końca przekonany czy jest ok, ale kiedy ból nie pojawił się na pierwszych kilometrach pomyślałem, że będzie dobrze. Na ten dzień miałem zaplanowane spokojne 19-20 kilometrów zakończone pięcioma setkami.
   Tak jak to ma miejsce na początku niemalże każdego tygodnia - dość łatwo nabrałem prędkości. Zamiast biec swoje - po 4:42/km, notowałem czasy około 12 mniejsze. Puls był nieco podwyższony, ale to mnie specjalnie nie dziwiło. Dwa dni po maratonie lekko podkręcona praca serca to raczej nic nadzwyczajnego.
   Jednak po około 13 kilometrach pojawił się ucisk w łydce! A więc jednak - problem sam się nie rozwiązał. Niemniej skoro mogłem biec - no cóż - biegłem. Wiem, wiem - niezbyt to mądre i w ogóle. Ale taki już ze mnie niereformowalny gość. Nie lubię odpuszczać. Mam później straszne wyrzuty i zdaję sobie sprawę, że narażam się na poważne konsekwencje, ale po prostu takie mam podejście. Może kiedyś to się zmieni. Póki jednak to nie nastąpiło... 
   Zgodnie z planem pierwszą część treningu zakończyłem po 19 kilometrach oraz 212 metrach. Zajęło mi to 1:25:53. Uzyskałem więc średnie tempo na poziomie 4:28/km. 
   Na tym jednak nie poprzestałem. Stwierdziłem, że skoro dałem radę polecieć ponad 19 kilometrów to jeszcze kilka setek też powinienem dać radę. Tym bardziej, że pod domem czekała już na mnie Pati z Canonem :) A tak na marginesie mam zagadkę - ile zdjęć można zrobić podczas 5 przebieżek na dystansie 100 metrów? Prawidłowa odpowiedź to... blisko 200!!!
   Tak jak myślałem - udało mi się ukończyć również przebieżki. Jednak wracając po ostatniej z nich do domu czułem jakby wokół mojej nogi zaciskała się żelazna pięść. Ból podczas chodzenia wcale nie zelżał. A na środę miałem zaplanowane interwały.
   No właśnie - to z ich powodu oraz przez fakt, że noga nie odpuszczała, obudziłem się lekko poddenerwowany już pół godziny przed budzikiem. Niby nic nadzwyczajnego, ale pod uwagę należy wziąć fakt, że normalnie budzik mam ustawiony na 3:30.
   Cóż z tego, że owsianka smakowała jak nigdy a aromat kawy pobudzał do życia. Noga ciągle bolała. Nawet kiedy już wskoczyłem w strój biegowy i wychodziłem z domu rzuciłem tylko do Pati, że nie wiem, czy nie wrócę wcześniej niż planuję, lub później, jeżeli noga odmówi posłuszeństwa w drodze powrotnej.
   O tym jak dokładnie wygląda sytuacja miałem się dowiedzieć podczas pierwszej części treningu, a więc ok. 6,5 kilometrowego biegu na stadion. Zacząłem spokojnie od 4:49/km i po raz kolejny szybko się rozpędziłem. Kiedy Gremlin na 2. tysiączku wskazał 4:33 musiałem "chwycić za lejce" i wstrzymać swoje nogi. Łydka? Czułem dyskomfort i ucisk, ale było lepiej niż chociażby podczas chodzenia. 
Nie ma biegania...
   Dodam, że problemy zaczęły się dokładnie tydzień temu, po tym, jak na środowy trening założyłem lekkie buty startowe. Może i fajnie latać szybkie kilometrówki w takich kapciach, jednak bądź co bądź cały środowy trening to blisko 25 kilometrów. Jak widać dla mojej łydki było to zbyt wiele. Dlatego tym razem na nogi wciągnąłem buty od New Balance - tęczowe 890'tki.
   Dzisiaj pierwszy raz postanowiłem nie sugerować się wskazaniami Gremlina i tysiączki latać wg oznaczeń na bieżni. Zakładane tempo - 3:28/km. Jak mi to wyszło? Zacząłem od 3:24, następne odcinki latałem kolejno w: 3:28, 3:26, 3:30, 3:28, 3:29, 3:29, by ostatni kilometr polecieć w 3:26. Myślę, że różnica +/- 2 sekundy jest jak najbardziej do zaakceptowania :) Łydka z każdą kolejną serią doskwierała coraz bardziej. Co ciekawe - zdecydowanie mocniej czułem ją podczas 2-minutowych przerw, niż podczas szybkich odcinków. Aczkolwiek tym wolę się nie sugerować, bo po prostu w czasie szybkiego biegu nie byłem w stanie nic czuć, poza zmęczeniem. Te całe interwały to naprawdę cholernie mocny trening! Jednak po ostatnim, 8. kilometrze, byłem tak zadowolony, że z tej radości aż krzyknąłem jednocześnie skacząc i wyrzucając ręce w górę. Dobrze, że o tej porze nie było nikogo w okolicy, bo musiało to naprawdę dziwacznie wyglądać - stary koń skaczący, krzyczący i wymachujący rękami jakby co najmniej zdobył złoto na pustej bieżni lekkoatletycznej o godzinie 6 rano w środku tygodnia...
... bez rozciągania
   No nic - czekała mnie jeszcze podróż do domu. Po interwałach łydka już mocno dawała się we znaki, ale jeszcze nie tak, żeby nie być w stanie biec. Tydzień temu zacząłem bieg do domu w tempie 5:19/km. I pamiętam, że zastanawiałem się czemu biegnę tak wolno. skoro w zasadzie mogę lecieć szybciej cały czas czując się komfortowo.
   Tak więc dzisiaj pierwszy tysiączek poleciałem w 4:27, a ostatecznie uzyskałem średnie tempo 4:24/km. Dzięki temu do domu doleciałem w zaledwie 4 sekundy po tym jak Gremlin wskazał 28. minutę biegu :)
   Wieczorem Pati poleciała do apteki i zaopatrzyła mnie w leki przeciwzapalne. Pamiętam, że kiedyś już mając podobne problemy, przyniosły ulgę. Wierzę więc, że również tym razem się spiszą. W końcu jutro w planach mam nie tylko truchtanie, ale również dwusetki, a na horyzoncie widać już niedzielne zawody i sobotni międzynarodowy trening. Nie ma więc czasu na kontuzje i urazy :)

Przypominam również, że trwa głosowanie w konkursie Runner's World Polska - "Czytelnik na okładkę Runner's World" i serdecznie proszę o Wasze głosy :)

2 komentarze:

  1. Michał, o ile to tylko możliwe i nie ejst zbyt znacznym obciazeniem finansowym, powinieneś zainwestować w masażystę.
    Ty sobie fundujesz naprawdę olbrzymie obciążenia.
    To pewnie żadna kontuzja ani stan zapalny tylko przykurcz mięśni. Pasuje do latania w butach startowych.;)A może trzymać tygodniami i pogarszać stan całej nogi, bo przykurcze lubią się rozprzestrzeniać.

    Ciężko zwalczyć samemu, a fachowiec poradzi sobie prawdopodobnie za jedną sesją.


    Automasaż, czy masaż wykonywany przez domowników/partnerów/ki tak nie działa, co fachowiec to fachowiec. Oni jednak mają i wiedzę i wypracowaną czułość w rękach.
    Koszt 1 sesji to około 50 zł. Przynajmniej mnie tyle to kosztuje.

    IMO- lepiej te 50 zeta raz czy 2 razy w miesiącu dać masażyście, niż cierpieć ból i płacić w aptece za farmaceutyki.

    Pozdrawiam Was oboje! :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie oboje! TROJE!!!!
    Siostrę też bo to siostra przecież na zdjęciu się rozciąga. :-)

    OdpowiedzUsuń