Na skróty

18 sierpnia 2013

Międzynarodowy Maraton Solidarności

   Dokładnie 3 dni temu odbył się w Gdańsku, a w zasadzie to w całym Trójmieście, XIX Maraton "Solidarności". Brało w nim udział wielu naszych znajomych. Dla niektórych był to maratoński debiut, dla innych kolejny bieg na królewskim dystansie. Znaleźli się też tacy, którzy mieli "debiut po debiucie" i tym razem jedynie pomagali innym. Ponad 42 kilometry wspaniałej zabawy, a to wszystko w Naszym Gdańsku! Aż krew się gotuje na myśl, że nie mogliśmy tam być.
   Jednak postanowiliśmy, że musimy jakoś nawiązać do czwartkowych zawodów i chcąc zsolidaryzować się ze wszystkimi uczestnikami XIX Maratonu Solidarności wybraliśmy się dzisiaj na swój prywatny maraton solidarności. A co! Skoro wszyscy w tym tygodniu latali 42 195 metrów to my również solidarnie zamierzaliśmy taki dystans pokonać. Tym bardziej, że dzisiejsza niedziela to już ostatnia ku temu okazja. Za tydzień bowiem, w ostatni weekend na obczyźnie, zamierzamy się udać do Losser na półmaraton.

   Mając w planach pokonanie 42 kilometrów zastanawialiśmy się nad dwoma rozwiązaniami jeżeli chodzi o trasę. Pierwsze z nich to bieg z punktu A do punktu B, gdzie przyjechałby po nas tato i odwiózł nas do domu. Druga zaś opcja to standardowo początek i koniec w jednym miejscu. 
   Ostatecznie postanowiliśmy nie kombinować za bardzo i wybraliśmy sprawdzone rozwiązanie. Tym bardziej, że chcąc skorzystać z pomocy taty musielibyśmy skończyć trening o konkretnej godzinie, żeby nie psuć nikomu planów dnia. A wiecie sami jak się biega z jakimikolwiek ograniczeniami - również tymi czasowymi.
   No dobra to wiemy już jak - pytanie gdzie. Jedyne czego byliśmy pewni to to, że chcemy kończyć trening w okolicach piekarni i stacji benzynowej, gdzie moglibyśmy nabyć nasze standardowe pobiegowe nagrody. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na odwiedzenie miejsc, w których jeszcze nie byliśmy. Wybór padł na okolice Denekamp. Tak więc czekało nas kolejne zwiedzanie kraju wiatraków, chodaków i tulipanów!
   Jeszcze w sobotę wieczorem uznaliśmy, że nie ma sensu zrywać się na budzik. Zamierzaliśmy wyruszyć dopiero jak się wyśpimy albo inaczej - jak ja się wyśpię. Mam taką wyrozumiałą kobietę, że zadeklarowała się, że możemy wystartować o dowolnej porze. Jedyne co mam zrobić to ją obudzić na godzinę przed startem.
   Tak więc wstałem po 5 rano, przygotowałem sobie owsiankę i rozsiadłem się w fotelu przed ekranem monitora. Około godziny 7 ponownie odwiedziłem jadalnię i przygotowałem "zestaw startowy" dla Pati.
   Spod domu wyruszyliśmy chwilę po 8 rano. Kiedy ostatnim razem startowaliśmy o tej porze dość mocno dała nam się we znaki pogoda - piekące słońce i wysoka temperatura. Dzisiaj jednak raczej nie groziło nam ani jedno ani drugie. Przed wyjściem z domu rzuciłem okiem na termometr. Było 18,5 stopnia, w dodatku co chwilę lał deszcz. Jedyne co mnie niepokoiło to porywisty wiatr. Nie wiał on bez przerwy, ale co jakiś czas mocniej dmuchał.
   Na pierwszym kilometrze mieliśmy małą niespodziankę - spotkaliśmy tatę i wspólnie pokonaliśmy kilkaset metrów. Kiedy tato odbił w kierunku domu my skierowaliśmy się w stronę Nordhorn. Przy takiej pogodzie biega mi się o wiele przyjemniej. Bez problemu utrzymuję założone tempo, cieszę się biegiem i jestem przede wszystkim bardziej skory do rozmów. Tego podczas ostatnich biegów brakowało.
   Przez pierwsze 12 kilometrów droga była dość monotonna - ani jednego zakrętu, płasko, a wokół niemalże same pola... Ponadto już wielokrotnie lataliśmy w tym miejscu. Ciekawiej zrobiło się po przekroczeniu granicy, czyli... hmmm... no właśnie ciężko wyczuć kiedy dokładnie to nastąpiło. Wydaje mi się, że około 15. kilometra jednak pewności nie mam. Nie spotkaliśmy ani jednego znaku, który by nas o tym fakcie poinformował.
   Przed wyjściem zapisałem na karteczce na którym kilometrze w jaką ulicę musimy odbić, żeby dobiec do celu. Już podczas biegu nawigatorem była Pati, która dzierżąc w dłoni owy skrawek papieru zarządzała gdzie mamy polecieć. Dzięki temu bez trudu dotarliśmy do Denekamp. Stamtąd skierowaliśmy się na południe w stronę De Lutte, gdzie mieliśmy dobiec do drogi, którą latam w każdą sobotę.

   Ten odcinek między Denekamp a De Lutte okazał się tym razem najgorszym i najtrudniejszym fragmentem biegu. Leciało się wyjątkowo ciężko. Wiał silny wiatr, deszcz zacinał w twarz, a wokół otwarta przestrzeń i ani jednego drzewa czy budynku, które mogłyby nas nieco osłonić. W tym momencie również Pati już była wykończona. Przyznam szczerze, że w pewnym momencie pomyślałem, że zaraz rzuci rower w cholerę, siądzie po turecku na środku jezdni i będzie próbowała się teleportować do domu :)
   Jednak nic z tych rzecz. Moja Narzeczona to twarda sztuka. Zacisnęła zęby i uparcie mknęła przed siebie.

   Rano sprawdzając profil trasy od razu rzuciło mi się w oczy, że najtrudniejsze będzie ostatnie 8 kilometrów. Wtedy to czekało na nas sporo męczących podbiegów, a po wcześniejszych problemach naprawdę byłem pełen obaw. Jakby tego było mało, w okolicach 30. kilometra odezwała się łydka. To był chyba zbyt wymagający bieg dla mojej kończyny na kilka dni po owej pechowej środzie, kiedy pojawiły się problemy. Niespecjalnie jednak się tym przejąłem - mogłem biec, więc biegłem.
   No właśnie - ostatnich 8 kilometrów miało być najtrudniejszych, a tymczasem ja zacząłem łapać drugi oddech. W końcu czekała mnie wizyta na stacji i w piekarni. Przyspieszałem na samą myśl o pysznym cieście i jeszcze lepszym lodzie! Ostatnie kilometry pokonywałem już około 4:00/km, a więc niewiele wolniej niż chciałbym pokonać maraton berliński.
   Kiedy mijaliśmy 42. kilometr i 195. metr wcisnąłem przycisk LAP. W tym momencie nasz czas wynosił 3:09:57, a ostatecznie trening zajął nam kilka minut dłużej. Dokładnie biegliśmy 3 godziny 12 minut i 8 sekund, podczas których pokonaliśmy 42 kilometry i 726 metrów. Co ciekawe średnie tempo 4:30/km wymusiło średnio na moim sercu jedynie 134 uderzenia na minutę. To najlepiej pokazuje jak ważna jest pogoda podczas biegu.
   A po biegu tym razem czekała na nas nie tylko słodka nagroda, ale również wizyta na starówce. Postanowiliśmy wykorzystać ostatnią okazję do uraczenia się "lokalną" kuchnią. Tym bardziej, że nigdzie indziej nie spotkaliśmy się do tej pory z tak smacznym i co również ważne - świeżym jedzeniem. Możliwość ujrzenia na własne oczy jak powstaje sałatka ze świeżo krojonych warzyw to jest naprawdę fajna sprawa ;)

1 komentarz:

  1. patrząc na twoje rekordy nie pozostaje mi nic innego jak tylko napisać gratuluję i zazdroszczę:) pozdrawiam biegowo

    OdpowiedzUsuń