Na skróty

13 maja 2014

Bieganie to zdrowie mówili

   Powrót na biegowe ścieżki mam już za sobą. Ostatnie dwa dni były totalnie pozbawione życia. Zafundowałem sobie istną wegetację. I pewnie dalej bym wegetował gdyby nie fakt, że w planach miałem trening. Nie powiem, żeby jakoś specjalnie chciało mi się wychodzić z domu. Jednak nie było tak źle jak chociażby w sobotę. Aczkolwiek postanowiłem nieco zweryfikować swoje biegowe plany i kosztem siły biegowej wybrać się na swobodny bieg w I zakresie.
   W ostatnim czasie chodziła za mną pewna myśl. Otóż Adidas reklamuje swoje buty (Energy Boost) jako ściśle dopasowujące się do stopy, stanowiące swego rodzaju skarpetę, czy nawet drugą skórę. I idąc tym tropem zacząłem się zastanawiać jak biegałoby mi się w nich biegało bez skarpet. Dzisiaj zapadła decyzja - przekonamy się!

   Wychodząc z domu nawet przez myśl mi nie przeszło, że ten trening będzie wyglądał tak jak wyglądał. Pogoda była w sam raz do biegania - około 12 stopni, pochmurnie i bez wiatru.
   Dość szybko jednak wiatr się pojawił. W dodatku zaczęło padać. Lubię biegać w deszczu, nie przeszkadzają mi opady. Początkowo więc się cieszyłem.
   Moja radość trwała mniej więcej do 4-5. kilometra. Wtedy poczułem, jakże ostatnio znajome, pieczenie w okolicy sutków. Szlag! Dlaczego znowu nie zakleiłem tych pieprzonych sutków?! Mało tego - dzisiaj wyjątkowo - nie wziąłem na trening ani pieniędzy ani telefonu! I co robić? Przerywać trening? Nie bardzo uśmiechała mi się taka wizja. Ale kiedy jak nie podczas biegania mógł mi wpaść do głowy kapitalny pomysł. Wiedziałem co zrobić, żeby sobie ulżyć, wybiegać kilometry i w dodatku popracować na siłą biegową! Co zrobiłem? 
   Otóż dobiegłem do końca Sopotu, tak jak biegłem do tej pory. Jednak wiedziałem, że albo zaraz zdejmę koszulkę albo kończę bieganie. Daleko mi do budowy atlety dlatego nie chciałem biec rozebrany deptakiem i tym samym skazywać innych na niezbyt atrakcyjny widok, a siebie na szuranie z purpurową ze wstydu twarzą :) Wystarczy, że moja twarz kształtem przypomina dorodnego pomidora - niech chociaż kolor zachowa naturalny :)
   Oczywiście, tak jak pisałem wcześniej, przerywanie treningu nie bardzo mi się uśmiechało. Pomyślałem więc, że na plaży nie powinno być zbyt wielu ludzi. I faktycznie - plaża była niemal pusta. Mogłem bez obaw biec po piasku.
   Postanowiłem, że pierwszą część polecę w butach, a na ostatnie 2-3 kilometry zdejmę swoje "pomarańcze". Chociaż nieco wolniej to biegło się naprawdę przyjemnie.
   Co jakiś czas mijałem pojedyncze osoby - często mocno opatulone w kurtki. Ewidentnie wzbudzałem zainteresowanie swoim strojem. W pewnym momencie starsi państwo zaczepili mnie pytając czy mogą sobie ze mną zrobić zdjęcie, żeby pokazać kuzynce jak ciepło jest w Trójmieście :)
   Po drodze spotkałem jeszcze znajomego biegacza. A kiedy już byłem na wysokości "swojego" wyjścia z plaży postanowiłem zanurzyć nogi w morzu. Nie należało to do najprzyjemniejszych doświadczeń, przynajmniej dopóki przebywałem w wodzie. Wierzę jednak, że taka "bezpłatna krioterapia" może sprawić więcej dobrego niż złego.
   Ostatni kilometr nie należał do najprzyjemniejszych. Po pierwsze musiałem znowu założyć koszulkę. Po drugie nie za bardzo miałem jak wytrzeć nogi z piasku. Po trzecie znowu padało.
   Jednak jakoś dokulałem się do domu. A dystans jaki dzisiaj pokonałem to 1410 metrów. To chyba dobry prognostyk w dniu meczu z Niemcami ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz