Na skróty

30 czerwca 2014

100 minut rozmienione - relacja z II Półmaratonu Żarnowieckiego

   Czymanowo znane jest przede wszystkim z mieszczącej tam elektrowni wodnej. Można by rzecz, że jest to miejscowość bogata w energię. Nie powinno więc nikogo dziwić, że energii nie brakuje również organizatorom biegu, którego start i metę zlokalizowano właśnie w Czymanowie. Mowa oczywiście o Półmaratonie Żarnowieckim.
   W tym roku obywała się II edycja tej imprezy. Trzeba szczerze powiedzieć, że przed rokiem organizatorzy wysoko zawiesili sobie poprzeczkę (Wysoko zawieszona poprzeczka - I Półmaraton Żarnowiecki) i teraz musieli wyjątkowo się postarać, żeby utrzymać ten poziom. 

   Decyzję o starcie podjąłem dokładnie 2 tygodnie przed biegiem. Uznałem, że po przebiegnięciu dychy, dobrze by było sprawdzić na co mnie obecnie stać w półmaratonie. Wybór padł na Czymanowo - fajna, płaska trasa, dobra organizacja. Innymi słowy wszystko to czego oczekuję od imprezy biegowej.
   Noc z soboty na niedzielę była dość krótka. Najpierw mundial, a następnie pobudka około 3 sprawiły, że niespecjalnie czułem się wyspany. Zresztą kto by się tak czuło po 180 minutach snu. Pocieszałem się jedynie faktem, że najważniejszą nocą przed zawodami jest ta przedostatnia :) 
   Około 5 rano wciągnąłem swoje legendarne już śniadanie, a więc owsiankę i kawę. Następnie spakowałem torbę, Pati przygotowała aparat i około 6 byliśmy gotowi do drogi. Na parkingu czekał już na nas Zibi. Po drodze mieliśmy też zgarnąć Piotrka, który wolał aby tego dnia ktoś inny prowadził samochód. Wyciągnięcie go z domu nie należało do najłatwiejszych zadań, ale się udało. W międzyczasie okazało się, że jedzie z nami jeszcze Justyna i tak około 7:00 wyruszyliśmy z Grodu Neptuna na północ.
   Na mecie, gdzie zlokalizowane było biuro zawodów zameldowaliśmy się chwilę po 8. Dość sprawnie odebraliśmy pakiety i udaliśmy się... na scenę. Otóż w Czymanowie pojawiła się w tym roku pokaźna scena plenerowa, którą organizatorzy wykorzystali tego dnia do dekoracji zwycięzców. 
   Ponownie jak przed rokiem dość fajny był pakiet startowy, w którym można było znaleźć bilet wstępu na Wieżę Widokową czy do muzeum. Rok temu najbardziej zaskoczyły mnie jednak sardynki w oleju, które również i w tym roku znalazły się w pakietach. Tyle, że nie we wszystkich. Otóż osoby, które wcześniej opłaciły start miały w pakiecie pamiątkową koszulkę. Zaś Ci którzy płacili na miejscu otrzymali pakiety z sardynkami. Chodzą słuchy, że w pakietach były też Knopersy. Patrycja z Justyną twierdzą jednak, że w naszych pakietach absolutnie ich nie było :)))).
Moja tajna broń od Agisko :)
   Mimo naprawdę słabej pogody i sporych opadów deszczu, na starcie pojawiło się niemal dwukrotnie więcej zawodników niż przed rokiem. Ze względu na możliwość wniesienia opłaty przed biegiem start nieznacznie się przesunął. I tak zamiast o 10:00 ruszyliśmy spod elektrowni wodnej 8 minut później.
   Każdy z nas miał inne plany startowe, dlatego szybko się rozdzieliliśmy. Zibi chciał zbliżyć się do 1:30, Justyna z Piotrem dobiec w zdrowiu do mety, a ja w końcu ukończyć półmaraton poniżej 100 minut.
   Aby zameldować się na mecie z czasem poniżej 1:40 musiałem biec średnio 4:45/km. Tymczasem pierwszy tysiączek poleciałem w... 4:13/km. Puszczenie się na starcie z tłumem do przodu - klasyka. Zwolniłem, jednak nieznacznie. Kolejne kilometry pokonywałem w około 4 minuty i 30 sekund każdy. 
   I tym oto sposobem przeleciałem pierwszą dychę w 45 minut i 5 sekund, a więc jedynie 47 sekund wolniej niż podczas Biegu do Źródeł! Na pewno nie bez znaczenia był tu fakt, że pogoda, choć fatalna dla kibiców, to dość sprzyjająca dla biegaczy. Mimo ulewy przed biegiem, w trakcie jego trwania deszcz padał tylko przelotnie. Niebo było jednak zasnute chmurami, a temperatura wynosiła nieco poniżej 20 stopni.
   Niemniej trochę się wystraszyłem i zwolniłem. Tego dnia założyłem na klatkę pasek do pomiaru tętna, jednak wolałem nie sprawdzać jego odczytów. Od 13. do 16. kilometra, a zaliczyłem najwolniejsze kilometry tego dnia. Czasy jakie na nich odnotowałem to odpowiednio 4:40, 4:46, 4:50 oraz 4:41. Nie bez znaczenia jest też fakt, że w tym momencie biegliśmy po betonowych płytach oraz po drodze gruntowej. Później kiedy wbiegliśmy na asfalt nogi znowu odżyły. Nie wiem skąd one brały energię. Ja byłem już totalnie wypompowany. Może to ta elektrownia je zasilała :) A może kibice, którzy mimo deszczu licznie klaskali przy trasie. Najwięcej było ich naturalnie w mijanych wioskach. Jednak również między wioskami stali (bądź jechali) ludzie, którzy nas dopingowali.
   Mniej więcej na 17. kilometrze miałem okazję poznać biegacza, który zagląda czasem na mojego bloga (Miło było poznać Szymon!).
   Kiedy już wydawało mi się, że opadnę z sił i będę musiał przejść do marszu z moimi nogami zaczęło się dziać coś niesamowitego. Kilometry 18. i 19. pokonałem w 4:39, zaś później jeszcze przyspieszyłem! Tysiączek 20. zajął mi 4 minuty i 34 sekundy, a 21. był 4 sekundy szybszy. To było wręcz niemożliwe. Dawno już nie dałem sobie tak w kość! Jednak buziak od żony w pełni zrekompensował wysiłek. 
   Ostatecznie zameldowałem się na mecie z czasem 1:36:28. Udało mi się pokonać ponad 21 kilometrów w tempie 4:35/km. Jest dobrze choć nie ma co ukrywać, że przede mną jeszcze sporo pracy. Dokładnie to jakieś 13 minut i 15 kilogramów :)
   Podsumowując po raz kolejny przyjechałem obiec Jezioro Żarnowieckie i po raz kolejny wracałem do domu zadowolony. Była okazja spotkać mnóstwo znajomych twarzy, pogadać z osobami, z którymi już dawno nie rozmawiałem, a także poznać sporo osób, jak chociażby wspomniany wcześniej Szymon czy Marta, z którą rozmawialiśmy po biegu. Było... ZAJEBIŚCIE! 
   Mimo tego, że organizatorzy przed rokiem zawiesili sobie naprawdę wysoko poprzeczkę to udało im się utrzymać poziom. Jedynym minusem był dla mnie brak pryszniców. Meta była zlokalizowana w miejscu, gdzie nie było zaplecza sanitarnego i o ile przywieziono przenośne toalety o tyle pryszniców przywieźć się raczej nie da. Rok temu skorzystaliśmy z takowych w Gniewinie, jednak tym razem nie było na to czasu. Organizatorzy nie pozwolili biegaczom zbyt długo marznąć i szybko przeprowadzili ceremonię dekoracji, co trzeba zaliczyć na plus, bowiem przed rokiem część osób narzekała, że trzeba było długo na nią czekać.
   Narzekano też na medale - że zwykłe, że proste, że bez polotu. Sam niespecjalnie przywiązuję do nich uwagę (część wciąż leży gdzieś w torbie), ale należy zauważyć, że w tym roku dostaliśmy na mecie bardzo ładne medale w kształcie medal w kształcie Jeziora Żarnowieckiego.
   Organizatorzy zadbali nie tylko o pokaźną liczbę nagród (puchary i nagrody pieniężne w kategoriach wiekowych oraz losowanie nagród po biegu). Każdy z uczestników II Półmaratonu Żarnowieckiego mógł zjeść ciepły posiłek z postaci makaronu z sosem bolońskim. Można też było kupić coś do picia oraz coś z grilla. Do domu wracaliśmy w wybornych humorach. Tym bardziej, że każdy był zadowolony ze swojego biegu lub jak w przypadku Pati - swojej fotopracy :)
   Powiem szczerze, że już nie mogę się doczekać kolejnej edycji tego biegu. Obym mógł wziąć w niej udział. Bo tego, że organizatorzy podołają zadaniu stworzenia świetnej imprezy jestem niemal pewien!


2 komentarze:

  1. Ja dostałem koszulke, ale dopiero w samochodzie sprawdziłem, że w rozmiarze... S. Kto chce się zamienic na sardynki? :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Również miło było poznać. Ja cóż.. dałam się ponieść i drugą dziesiątkę pobiegłam duuużo wolniej. Mimo wszystko niemal 4 minuty lepiej niż w jesiennym półmaratonie, czyli nieco ponad 1 godz.52minut :)

    edit. była mała edycja tekstu ;)

    OdpowiedzUsuń