... czas wrócić na ziemię i wrócić do rzeczywistości. Rzeczywistości, a więc do normalnych treningów. W końcu to już ostatnie 5 tygodni do startu w Berlinie i zaledwie kilkanaście dni do próby generalnej w Pile.
Tak właśnie zastanawiałem się jak trenować przed tym półmaratonem i wielce prawdopodobne jest, że na początku września zabraknie w moim dzienniczku środowych interwałów. Planuję nieco ograniczyć kilometraż oraz dorzucić jeszcze trochę przebieżek. Będzie to miało na celu "odmulenie" organizmu, po długich i wolnych treningach.
Jednak to wszystko dopiero w przyszłym tygodniu. Podczas obecnego zaś zamierzam się trzymać schematu. A ten na wtorkową sesję zakładał trochę spokojnego biegu i kilka przebieżek, aczkolwiek tych przyjemniejszych - 100-metrowych.
Z łózka poderwałem się nieco wcześniej niż zwykle. Rzecz jasna przed budzikiem. Zaczynam się powoli zastanawiać po co ja w ogóle go włączam :) Mimo wcześniejszej pobudki nie zamierzałem wybiegać z domu przed czasem, tak więc trening rozpocząłem około 5:30. Temperatura powietrza bardzo "biegowa" - rześka. Tylko jak mogłoby być inaczej skoro było jeszcze ciemno jak... W każdym bądź razie było bardzo ciemno.
Po przebiegnięciu kilkuset metrów spotkała mnie niespodzianka. W zasadzie to można powiedzieć, że "spotkałem niespodziankę". Mowa bowiem o moim tacie, który tym razem wybiegł z domu jedynie chwilę przede mną. Jednak w związku z tym, że mamy zupełnie inne trasy biegowe nie było dane nam razem polatać.
Zacząłem w tempie 4:57/km, a już po chwili leciałem nieco ponad 4:30/km. Mięśnie w ogóle nie dawały po sobie poznać, że 48 godzin temu niosły mnie podczas półmaratonu w Losser. I tym razem nie wciągnąłem ani opasek ani pełnych skarpet kompresyjnych. Uznałem, że skoro wychodzę jedynie lekko potruchtać to nie ma to większego sensu.
Jednak trucht truchtem, ale z każdym kolejnym tysiączkiem nabierałem prędkości. O ile pierwsze 5 odcinków poleciałem w tempie powyżej 4:30/km o tyle kolejnych 8 zamknąłem w przedziale 4:30-4:20.
A jak wyglądało ostatnie 6 kilometrów? Otóż jeszcze bardziej przyspieszyłem. W końcówce uzyskałem nawet 4:06. Taki mocniejszy finisz to całkiem fajna sprawa.
W sumie przeleciałem 19 330 metrów co zajęło mi 1:25:19 (4:25/km). Ostatnio podaję też wartości tętna, więc i tym razem nie będę robił wyjątku i napiszę, że mój mięsień sercowy średnio pracował z częstotliwością 132 uderzeń na minutę. A więc to kolejny dowód na to, że organizm doszedł już do siebie po niedzielnym starcie.
Całość zakończyłem pięcioma setkami pod domem. I jak to ostatnio dość często ma miejsce - podczas rytmów towarzyszyła mi Pati. Uzbrojona rzecz jasna w aparat :)
PS: Dawno nie pisałem o łydce.... No właśnie - nic się nie dzieje to nie mam o czym pisać (odpukać). Ta nie odezwała się ani w Losser podczas zawodów, ani dzisiaj podczas treningu. Jednak jeszcze przez jakiś czas wolę na nią chuchać i dmuchać - przezorny zawsze ubezpieczony!
Przypominam również, że trwa głosowanie w konkursie Runner's World Polska - "Czytelnik na okładkę Runner's World" i serdecznie proszę o Wasze głosy :)
Oczywiście zagłosowałem. Twój blog jest dla mnie bardzo motywujący i świetnie się go czyta. Czuć na odległość tą przyjemność z biegania. Pozdrawiam i dużo zdrowia życzę.
OdpowiedzUsuńP.S.
Pijasz sok z surowej dzikiej róży? :>
Dzięki za miłe słowo! Mam nadzieję, że i Ty czerpiesz podobną radość z biegania. A co do soku powiem szczerze, że nie miałem okazji nigdy spróbować.
Usuń