No i stało się - mam już za sobą ponad połowę sobót, jakie zamierzam spędzić w Niemczech. Chociaż muszę przyznać, że weekendowe bieganie, zarówno to sobotnie jak i niedzielne, tutaj za granicą to moje najprzyjemniejsze treningi. Bieg do pracy, długie wybieganie wspólnie z Patrycją - to są naprawdę fantastyczne chwile spędzone na biegowych szlakach.
W ostatnim czasie zacząłem się jednak trochę niepokoić o siebie. Trenuję, jak na mnie, stosunkowo ciężko, przynajmniej jeżeli chodzi o objętość, a każdy kolejny trening wykonuje mi się coraz trudniej. I to pomimo faktu, że nie zwiększam ani prędkości ani dystansu. A przecież, żeby marzyć o dobrym wyniku w Berlinie muszę wskoczyć na dużo wyższy poziom. Tymczasem w ostatnich dniach odniosłem wrażenie, że nie tylko się nie rozwijam, ale wręcz cofam. Zastanawiałem się czy ja w ogóle jeszcze jestem w stanie wykrzesać z siebie choć trochę energii do szybszego biegania. A że nad teorię cenię sobie praktykę zdecydowałem, że trzeba to sprawdzić.
Jeżeli chodzi o trasę i dystans sobotniego biegu to wielkiego pola do popisu nie mam - mógłbym jedynie nadłożyć kilometrów, jednak mając w perspektywie niedzielne wybieganie wydaje się to kiepskim pomysłem. Tak więc wszystko jasne - przede mną 20-kilometrowy bieg do Oldenzaal.
Normalnie powinienem go pokonać w spokojnym tempie około 4:42/km. Jednak tym razem, mimo wolnego początku (4:49) chciałem nieco zwiększyć prędkość. Potrzebowałem tego. A dokładnie potrzebowała tego moja głowa. Musiałem odzyskać choćby cień nadziei na sukces.
Na początku drugiego kilometra załapał mnie... deszcz. Było nieco ponad 20 stopni, niebo spowite chmurami, a do tego ciepły deszcz. Można by rzec - rewelacja. I tak bym pewnie rzekł gdyby nie jedno "ale". Mianowicie wiał wiatr. Wielokrotnie to powtarzałem - nic tak mi nie przeszkadza w treningu jak wiatr!
No ale wychodzę z założenia, że nie ma co sobie zawracać głowy czymś na co nie ma się wpływu. Tak więc robiłem swoje - biegłem. Kolejne kilometry łykałem w tempie od 4:21 do nawet 4:14/km. A więc jednak nie jest tak źle. Minąłem granicę i ciągle mogłem biec z daną prędkością bez większych problemów.
Przez moment chciałem po 10 kilometrach zwolnić, a następnie przyspieszyć na ostatnich 5. Ostatecznie jednak uznałem, że nie ma sensu zwalniać skoro tak dobrze mi się leci. Byłem tak zadowolony, że ostatni, 20. kilometr postanowiłem sobie polecieć jeszcze szybciej. Wyszło 3:33 czym jeszcze bardziej podniosłem sobie poziom endorfin w krwiobiegu. Po biegu szybki meldunek dla Narzeczonej, że trening został zakończony i mogłem przystąpić do pysznego śniadania.
Ostatecznie pokonałem 20 kilometrów oraz 256 w niezłym, jak na mnie, czasie 1:27:28. Średnie tempo 4:19/km pokazuje, że nie jest ze mną tak tragicznie. Szczególnie jak weźmie się pod uwagę fakt, że po tym biegu nie byłem wcale bardziej zmęczony niż po którymkolwiek treningu w tygodniu :) A już jutro czeka mnie cudowne zwieńczenie tygodnia, czyli długie wybieganie z moją przyszłą Żoną u boku!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz