Kiedy pisałem ostatniego posta byłem po zaledwie pierwszym treningu w tym tygodniu. Tymczasem mam już za sobą całą pierwszą część tygodnia i w perspektywie jedynie weekendowe biegi. Mam nadzieję, że tym razem obejdzie się bez konieczności zmiany planów. Tym bardziej, że to będzie już mój ostatni normalny niedzielny trening. W przyszłym tygodniu chciałbym bowiem wystartować w półmaratonie (zamierzam polatać w tempie maratońskim), a za dwa tygodnie będę już szurał polskimi ścieżkami!
Wróćmy jednak jeszcze do tego co działo się u mnie w ostatnich dwóch dniach. A działo się sporo! Na początek środa, a więc dzień interwałów. Ale nie tylko - ta środa była wyjątkowa przede wszystkim ze względu na urodziny Pati. Zaplanowałem ten dzień od świtu do zmierzchu i chcąc ze wszystkim zdążyć musiałem na trening wybrać się już chwilę po 4 rano! Jednak dałem radę - około 4:30 mijałem już pobliski dworzec i leciałem w kierunku stadionu w Gildehaus, gdzie po raz kolejny zamierzałem polatać na bieżni.
Sam bieg na stadion nie wyróżniał się niemalże niczym specjalnym. Piszę "niemalże" bowiem biegłem w takim jak zawsze tempie, przy takim samym tętnie, tą samą trasą. Jedyna różnica polegała na tym, że było... ciemno. W miejscach gdzie nie było latarni jedyne oświetlenie stanowiły reflektory z rzadka przejeżdżających samochodów. Jednak się udało. Po 32 minutach oraz 9 sekundach byłem już na bieżni.
Ostatni, ktoś kto czytał mojego bloga zwrócił mi uwagę, że Gremlin lubi przekłamywać dystans na bieżni. I faktycznie dodawał nieco metrów na okrążeniu. Jednak w związku z tym, że było naprawdę ciemno, a ja nie miałem ochoty na żadne kombinowanie, zdecydowałem się po raz kolejny latać wg wskazań GPS. Oczywiście nieco szybciej niż zakładał plan, żeby wszystko wyrównać.
Nad czasami się tutaj rozwodzić specjalnie nie będę, bo i nie ma nad czym. Za dużo było niewiadomych jeżeli chodzi o odległości, żeby wysnuwać daleko idące wnioski. W każdym bądź razie już po pierwszym tysiączku marzyłem tylko i wyłącznie o zakończeniu tego treningu. A więc... wszystko było tak jak być powinno. Rzecz jasna marzenia marzeniami, a i tak swoje 8 serii musiałem zrobić.
Interwały skończyłem około godziny 6 i niezwłocznie skierowałem się w stronę domu. Dostało się nieco nogom. Szczególnie, że zdecydowałem się na założenie startowych LunarSpiderów. Z perspektywy czasu zastanawiam się czy to nie był błąd, bowiem mocno nadwyrężyłem łydkę i obecnie ból występuje nawet podczas chodzenia. Wierzę jednak, że nie będę musiał zawieszać treningów!
Bieg ze stadionu do domu rozpocząłem w tempie... 5:19/km. Czułem się usprawiedliwiony po mocnym lataniu po bieżni. Tylko czy aby na pewno szybszy bieg sprawiałby mi problemy? 4:57 - 5:00 - 4:48 - 4:31 - 4:30... a więc jednak można :) Powrót do domu zajął mi niecałe 32 minuty, jednak trasa okazała się o blisko pół kilometra krótsza niż ta którą przyleciałem do Glidehaus.
A to co działo się po treningu to już czyste, urodzinowe szaleństwo! Co najważniejsze - wszystko wypaliło. Udało mi się zgodnie z założeniem zaskoczyć Pati, która niczego się nie spodziewając przygotowała się na cały dzień w pracy. Tymczasem calutki dzień spędziliśmy w parku rozrywki Movie Park! Kolejki górskie, kino 4D, upadki z wysokości - było wszystko! Nie zabrakło również urodzinowego tortu i innych żywieniowych szaleństw jak pizza czy frytki, na które normalnie sobie nie pozwalamy. Tego dnia jednak liczyła się przede wszystkim dobra zabawa!
Do domu wróciliśmy po 21. Byłem już 19 godzin na nogach i po wejściu do pokoju po prostu padłem na łóżko i odleciałem. Przebudziłem się około 4 i... powiedziałem, że dzisiaj nie wychodzę na trening - przełożę go na piątek. Dzięki temu dorzuciłem jeszcze kilka godzin snu. W sumie spałem jakieś 9 godzin! To najdłużej od... nawet nie pamiętam od kiedy! Po ostatnich 5-6 godzinnych nocach oraz środowej pobudce o 2 nad ranem mój organizm powiedział basta! Ależ fantastycznie się czułem z rana! Ciężko to nawet opisać - tego właśnie trzeba mi było.
Miałem tak dobry humor, że postanowiłem... zrobić czwartkowy trening po południu :) I tym oto sposobem około 17:15 wskoczyłem w biegowe buty i po raz kolejny wyruszyłem w stronę Gildehaus. Raz jeszcze w tym tygodniu chciałem polatać na bieżni. Normalnie w czwartki latam spokojnym tempem około 14 kilometrów i na koniec robić 5 200-metrowych przebieżek. A tym razem postanowiłem, że polecę na stadion, a tam zrobić rytmy... 400-metrowe. Takich nigdy jeszcze nie biegałem więc to dla mnie coś nowego. Przed wyjściem sprawdziłem tylko tempo w jakim powinienem je biegać. Wg Jacka Danielsa każde z pięciu okrążeń powinno zająć mi 77 sekund. A więc wszystko jasne - można ruszać. Ale nie samemu! Skoro na trening wyruszyłem nie o 5 rano, a o 5 po południu Pati postanowiła mi towarzyszyć na rowerze :)
Droga na stadion tym razem zajęła nam zaledwie 28 minut i 51 sekund. Jednak to wcale nie był komfortowy bieg. Po całym dniu w pracy nogom brakowało świeżości. Do tego ta łydka... Ból nie uniemożliwiał mi kontynuowania treningu, ale towarzyszył od samego początku do końca. Nie czułem go jedynie podczas szybkich 400-metrówek. Sesja rytmowa zajęła mi niecałe 25 minut i jeszcze przed 19 siedziałem już w fotelu z kolacją w dłoniach. Po biegu nie zabrakło oczywiście rozciągania. Jednak ćwiczenia siłowe przesunąłem sobie na późniejszą porę i zrobiłem je dopiero przed pójściem spać :)
Przypominam również, że trwa głosowanie w konkursie Runner's World Polska - "Czytelnik na okładkę Runner's World" i serdecznie proszę o Wasze głosy :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz