Nie spodziewałem się, że czas będzie mijał w tak zawrotnym tempie. Pamiętam jak dzisiaj jak wsiadałem w samochód po zawodach w Przodkowie i wyjeżdżałem do Niemiec. Cały wyjazd miał trwać 2 miesiące, a więc bądź co bądź - 1/6 roku! Można by rzec - szmat czasu. A tymczasem z owych 8 tygodni został już jedynie JEDEN! Kolejny weekend spędzimy już z Patrycją w kraju!
Tak więc od teraz każdy trening, jaki mi pozostał za zachodnią granicą będzie wyjątkowy - bo ostatni! Czeka mnie jeszcze 1 bieg do Holandii, 1 sesja interwałowa, 1 bieg standardową 19'stką, 1 bieg do Trink Hali, trochę rytmów. Jednak ukoronowaniem całego wyjazdu, swoistą wisienką na torcie ma być start w półmaratonie. O żadnych rekordach nie ma mowy, bo jestem obecnie w najcięższej fazie treningu i wyraźnie brakuje mi świeżości. Jednak jestem już nieco spragniony udziału w zawodach. Brakowało mi tego przez ostatnie tygodnie, kiedy to musiałem zadowolić się jedynie relacjami innych biegacz z poszczególnych startów. Ponadto ten bieg ma mi powiedzieć na co mnie stać na dzień dzisiejszy. Nie zamierzam kalkulować, biec treningowo w określonym tempie. Do Losser pojadę po prostu powalczyć o jak najlepszy rezultat, zaznaczając jednocześnie, że nie będzie on miał żadnego wpływu na dalsze treningi.
Jednak to wszystko dopiero w niedzielę. Obecnie zaś mam jednodniową przerwę. Z niemieckiego piątek to "Freitag", a więc dosłownie "wolny dzień". Można więc rzec, że mam trochę niemieckie podejście :) Jednak potrzebuję dzisiaj takiego dnia. Muszę w końcu dać nieco wytchnienia swojej łydce. I tak jestem z niej zadowolony, bo pozwoliła mi dokończyć tygodniowe treningi. Mało tego - w czwartek nawet jakoś specjalnie nie protestowała z powodu tego, że po raz kolejny zmuszam ją do pracy skoro świt. A tak właśnie zrobiłem.
W środku nocy przebudziłem się na chwilę, skorzystałem z toalety i pomyślałem, że trzeba by było jeszcze pospać. Chciałem tylko rzucić okiem na zegarek, aby zorientować się ile czasu mi jeszcze zostało. Budzik miałem ustawiony na 3:30.
Tymczasem moim oczom ukazały się na wyświetlaczu liczby 3, 2, 9... A więc mogłem się położyć na... minutę. Zdecydowanie zrezygnowałem z tej opcji. A teraz najlepsze - okazało się, że dzień wcześniej wyłączyłem budzik i mało brakowało, a... zaspałbym na trening. Pierwszy raz od... W każdym bądź razie od dawna :)
Po zejściu do kuchni postanowiłem wykorzystać okazję i sprawdzić swoją wagę. Przed wyjazdem założyłem sobie, że w ciągu 8 tygodni zbiję nieco kilogramów. Tak aby ponownie mieścić się w widełkach swojej "wagi startowej" - czyli 74,5 - 75,5 kilogramów.
Zrzucenie koszulki, pierwsza noga wędruje na wagę, po chwili niepewnie dołącza do nie druga. Spojrzeć czy nie? Nie no - spojrzę. Jest dobrze - 74,9 kilograma. A więc w końcu udało się pozbyć tego co się nagromadziło przez ostatnie folgowanie sobie. Szczególnie po zawodach, kiedy to potrafiłem bez oporów wcisnąć w siebie paczkę, dwie wafelków (chałwowych rzecz jasna - jeżeli nie próbowaliście to odradzam - uzależniają!:) ).
Trening zacząłem jak zawsze około 5:30. Łydka lekko spięta, ale w zasadzie większy wpływ miała no owe "spięcie" głowa niż sama noga. Wiadomo, że mózg lubi nam od czasu do czasu sugerować różne rzeczy.
Zacząłem jak zawsze spokojnie, by po chwili przyspieszyć. Czułem jeszcze środowe interwały. Brak mocy był aż nadto widoczny. Chociaż to może ponownie wina głowy, bo w sumie przez 14 kilometrów i 198 metrów biegu zmusiłem serce do jedynie 130 uderzeń na minutę. Tymczasem czułem się jakby tętno podskoczyło mi co najmniej do 160 bpm. A to wszystko przy niezłym, jak na mnie, tempie 4:28/km.
Prawdę mówiąc to podczas tego czwartkowego treningu biegłem przed siebie i cieszyłem się na myśl o... piątkowej przerwie. Te 48h na dojście do siebie to coś co jest mi naprawdę potrzebne.
Na co jeszcze zwróciłem uwagę? Po raz kolejny - na uciekający czas. Kiedy przyjechałem w lipcu zaczynając poranny trening biegłem przy wschodzie słońca. Tymczasem teraz pierwszą część trasy pokonuję przy blasku księżyca. Podczas powrotu zaś kieruję się w stronę wschodzącego słońca. Fantastyczna sprawa!
Na koniec swojego truchtania, nieco ryzykując pogorszenie się stanu łydki, zrobiłem jeszcze 5 dwustumetrówek. Noga dała radę i nawet po zakończeniu biegania nie sprawiała żadnych problemów. Oby (odpukać!) były to oznaki powrotu do pełnej sprawności!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz