Swój treningowy tydzień mógłbym
rozbić na 2 części. Pierwszą część stanowią 3 treningi, które realizuję od
wtorku do czwartku, zaś na drugą składają się 2 weekendowe biegi. Oczywiście podział
istnieje tylko w mojej głowie. Aczkolwiek lubię to uczucie kiedy siadam w
piątek w wygodnym fotelu przed ekranem monitora, obok mnie spowita we śnie leży
Pati, nad biurkiem unosi się zapach
owsianki i kawy, a ja zabieram się za podsumowanie pierwszych treningów w danym
tygodniu mając już przed sobą jedynie dwa weekendowe biegi – jeden przyjemniejszy
od drugiego.
Tym
razem czwartkowy trening okazał się jednym z trudniejszych. Dlaczego, skoro z
założenia składa się on jedynie ze spokojnego biegu, na krótszym niż normalnie
dystansie oraz kilku przebieżek? Złożyło się na to kilka czynników. Przede
wszystkim sen, a w zasadzie jego bardzo niewielka ilość. Tak naprawdę dopiero
teraz, w piątkowy poranek nieco odespałem poprzednie 3 noce.
W
ostatnim czasie miałem okazję popracować nieco dłużej, co wiązało się z
późniejszym powrotem do domu i co za tym idzie – późniejszym położeniem się
spać. Dla niektórych może i blisko 5 godzin snu to wystarczająca ilość, ale nie
dla mnie. Sześć – to minimum abym mógł czuć się wyspanym. Dodatkowo jeżeli
mam cięższe jednostki treningowe lubię sobie uciąć krótką drzemkę w trakcie
dnia.
Wracając
do czwartku – byłem niewyspany. Dodatkowo w nogach wciąż czułem jeszcze środowe
interwały, dlatego bez zastanowienia zdecydowałem się wciągnąć na nogi cały
arsenał od Compressport. Założyłem nie
tylko skarpetki i opaski na łydki, ale również opaski na uda. Prawdę mówiąc to
chyba właśnie one były najbardziej obolałe.
Około
5:30 wyszedłem przed dom i… stanąłem jak wryty – padało. Dodatkowo nie
rozpieszczała również temperatura. Na zewnątrz nie było więcej niż 14-15 kresek
powyżej zera. W trakcie biegu takie wskazania słupa rtęci są idealne, ale
wychodząc rano z ciepłego łóżka, po gorącej porcji owsianki zapitej wrzącą kawą
takie warunki sprawiają, że nieco rozmywa się uśmiech na twarzy. Przez moment
pomyślałem nawet o tym, aby wziąć bluzę. Ostatecznie zwyciężył jednak zdrowy
rozsądek i pobiegłem w samej koszulce.
Tego
dnia postanowiłem nie przejmować się specjalnie tempem biegu. Powody ku temu miałem dwa. Pierwszy to
oczywiście ogólne zmęczenie, a drugi, jeszcze bardziej błahy, to fakt, że było
ciemno i kontrolowanie liczb na wyświetlaczu Gremlina wymagało pewnego
skupienia. Tak więc postanowiłem nie narabiać sobie dodatkowych trudności.
Pierwszy
kilometr to standardowo dogrzewanie mięśni – wyszło 4:47/km. Dalej zacząłem
mimochodem przyspieszać. Biegło mi się naprawdę lekko i przyjemnie. Nie miałem
żadnych problemów ani z płucami ani z mięśniami. Ok – czułem, że są nieco
obolałe, ale w żaden sposób nie miało to wpływu na mój bieg.
W sumie
pokonałem 14 kilometrów i 304, co zajęło mi zaledwie 3 minuty i 35 sekund ponad
godzinę. Średnie tempo wyniosło 4:27/km, zaś serce pracowało ze średnią
częstotliwością jedynie 129 bpm.
Najprzyjemniejszą
zaś częścią treningu były przebieżki. I to nie dlatego, że pałam do nich jakąś
specjalną sympatią, ani nie dlatego, że dają wyjątkową satysfakcję. Powodem,
który sprawił, że tak bardzo podobały mi się wczorajsze dwusetki była moja
przyszła żona. Kiedy dobiegłem pod dom już czekała na mnie z aparatem. Dzięki czemu nie tylko
biegało mi się wyjątkowo lekko i przyjemnie, ale również zyskałem całe mnóstwo
zdjęć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz