Powrót tartanu |
No i w końcu się zaczęło. Po blisko 5 miesiącach ponownie w moim dzienniczku pojawił się kolor granatowy przypisany interwałom. Bez zmian pozostał dystans (1 kilometr), ilość powtórzeń (8) i długość przerwy (2 minuty). Zmieniło się jednak tempo, dzisiaj nawet bardziej niż powinno. Jednak po kolei.
Tym razem jako idealne miejsce do przeprowadzenia treningu interwałowego wybrałem stadion w pobliskim Gildehaus. Tak jak pisałem jakiś czas temu - stadion wyglądał na ogólnodostępny, był malowniczo położony i przede wszystkim - miał piękną, pełnowymiarową, tartanową bieżnią.
Trochę mnie tylko zastanawiało jak mam się na niego dostać. Do wyboru miałem 6,5-kilometrową rozgrzewkę, jazdę samochodem lub rowerem. Jako, że to miał być mój pierwszy raz wybrałem opcję biegową i dogrzewanie mięśni przed interwałami (oraz chcąc nie chcąc roztruchtanie na takim samym dystansie po treningu zasadniczym). Byłem niezwykle rozemocjonowany tym, że w planie pojawi się nowy, mocny akcent, bo chociaż podczas treningu jestem zły i klnę na czym świat stoi to radość po wszystko wynagradza. I to uczucie, że od razu staję się lepszym biegaczem, bo dałem radę dobrnąć do końca... wiecie o czym mówię, co nie?
Przed wyjściem z domu ostrzegłem Pati, że może mnie nie być nieco dłużej niż zwykle. Na nogi wciągnąłem błękitne LunarSpider'y z charakterystyczną łyżwą na boku i ruszyłem przed siebie.
Od początku pilnowałem, żeby nie dać się ponieść na pierwszych kilometrach w końcu najważniejsza część dzisiejszego treningu to sesja interwałowa. Zacząłem od 4:56/km, by później nieco przyspieszyć. W sumie zanim doleciałem do stadionu miałem w nogach blisko 7 kilometrów pokonanych w średnim tempie 4:41/km.
Stadion otwarty, temperatura powietrza około 16 stopni, delikatny wiatr, niebo spowite chmurami. Innymi słowy wszystko jak należy, a nawet lepiej.
Wg Danielsa powinienem pokonywać każdy kilometr w 3:28. Dawno jednak nie robiłem interwałów i zapomniałem jak ustawić Gremlina, żeby wszystko kontrolować. Tak więc podczas pierwszych kilometrów wyświetlało mi się jedynie tempo chwilowe i dystans... No i wyszło tak jak wyjść musiało - inaczej niż planowałem.
Pierwszy kilometr zajął mi zaledwie 3 minuty i 9 sekund. Od razu wiedziałem, że coś jest nie tak, bo mocno dostało się moim kończynom, a przecież to dopiero 1/8 treningu! Kolejny odcinek nieco lepiej, ale tylko nieco - ponownie 15 sekund szybciej niż planowe 3:28.
Od 3. tysiączka udało mi się w końcu ustawić dobrze Gremlina. Od czasu do czasu rzucałem okiem na wyświetlacz, dzięki czemu miałem większą kontrolę nad tym jak biegnę. Efekt? Kolejny odcinek poleciałem w 3:20, a następne trzy w 3:24.
Nieco wolniej, bo w 3:27 poleciałem 7. kilometr. Jednak, żeby nikt (nawet ja sam) nie zarzucił mi, że to efekt słabnięcia z każdym kolejnym krokiem, ostatni tysiączek pobiegłem w 3:17.
Trening oczywiście uznaję za spalony, jak każdy który pokonuję za szybko bądź za wolno niż wcześniej założyłem. Zaliczyłem swego rodzaju falstart, brakuje mi jeszcze nieco czucia tempa. Jednak po kilku miesiącach bez interwałów nie widzę w tym nic niepokojącego. Są błędy - jest co poprawiać :)
W sumie podczas tego stadionowego biegania pokonałem 11 kilometrów i 261 metrów w czasie 42 minut i 42 sekund. W tym czasie pokonałem 8 mocnych kilometrów, a każdy z nich zakończyłem 2 minutami schłodzenia. I teraz najlepsze - w domu, analizując na chłodno czasy i dystanse okazało się, że po raz drugi w życiu udało mi się pokonać dystans 10 kilometrów poniżej 38 minut! Kiedy zdałem sobie z tego sprawę byłem w szoku! Zaledwie sekundy dzieliły mnie od wyniku 37:44, który jest moim najlepszym wynikiem na tym dystansie!
Ze stadionu wracałem do domu zmęczony, ale zaraz szczęśliwy jak cholera. Śmiałem się pod nosem, że to co jest najlepsze w interwałach to to, że są tylko raz w tygodniu :) Sam powrót zajął mi 30 minut i 6 sekund plus czas poświęcony na toaletę, bowiem mój organizm wciąż walczy z nowym dżemem. Nieco zmieniłem trasę, dzięki czemu skróciłem ją do 6 kilometrów i 304 metrów.
Tak więc łącznie tego dnia pokonałem bagatela 24 kilometry oraz 433 metry! Sporo, ale jak to ktoś kiedyś powiedział - "Nie narzekaj że masz pod górę skoro zmierzasz na szczyt."
Jeśli mierzyłeś tysiączki garminem na bieżni to zrobiłeś błąd. Należało "lapować" na podst. oznacze na bieżni. Garmin przy takich tempach dodaje ok 15m na koło.
OdpowiedzUsuńzgadzam się z Yankiem :) potwierdzam info :P
OdpowiedzUsuń