Piątek - chyba najbardziej problematyczny dzień w całym tygodniu. W pozostałe sześć dni nie mam problemu - poniedziałki są wolne, a w każdy inny dzień biegam. A w piątek? No właśnie ciężko jednoznacznie określić. Przez pierwsze 2 lata mojej przygody z bieganiem piątki miałem wolne. Nawet przygotowując się do złamania trójki w Krakowie trenowałem 5 razy w tygodniu. Później jednak dorzuciłem 6. dzień. I tak latałem aż do momentu kontuzji, czyli do lutego. Do treningów wróciłem już dawno, ale co z tym piątkiem jeszcze nie postanowiłem definitywnie. Póki co trzymam się zasady, że jak nie mam ochoty, jestem obolały to odpuszczam. W przypadku kiedy mnie nosi - idę pobiegać.
No i właśnie - wczoraj kładąc się spać założyłem, że będę czuł się świetnie i nawet wymyśliłem już sobie trasę na dzisiaj. Zaś kiedy wstałem rano myślałem, że bez balkonika nie dojdę do łazienki. Prawdę mówiąc to nie miałem pojęcia dlaczego byłem aż tak obolały. W czwartek machnąłem dychę z siostrą - ok może trochę zbyt żwawą jak na dzień po wycieczce biegowej, ale tylko dychę. Wieczorem trochę się porolowałem i to by było na tyle.
Rano jednak ostatnią rzeczą na jaką miałem ochotę było bieganie. W zasadzie to nie tyle brakowało chęci mi co moim nogom. Postanowiłem, że zrezygnuję z truchtania. Jednak miałem już przygotowane dwie owsianki tzw "owsiankę Przed" i "owsiankę Po". Musiałem, więc zrobić trening. Jaki?
Z pomocą przyszedł mi rower. Nie jestem fanem 2 kółek, ale z drugiej strony nie stronię specjalnie od nich. Lubię od czasu do czasu (tj. może kilkanaście razy w roku) pojeździć swoim Giantem. Tylko nie lubię robić tego z Gremlinem na ręku.
Dzisiaj jednak go założyłem i od razu sobie powiedziałem, że idę na trening, a nie na przejażdżkę. Przyjemnie nie było, ale jakoś udawało się pokonywać kolejne kilometry. A w jakim szoku byłem kiedy jeden z nich przejechałem w niewiele ponad 2 i pół minuty! Pewnie kolarze by mnie wyśmiali czytając to, ale ja naprawdę w pewnym momencie jeździłem rowerem w takim samym tempie jak biegałem :)
Pierwsze 15 kilometrów zaliczyłem w pojedynkę, a na kolejnych 9 dołączyła do mnie moja siostra. W sumie całość zajęła mi nieco ponad 73 minuty. I co ważne - poruszałem się i nie czuję się w ogóle zmęczony. Rewelacja. Jutro jeszcze lekki rozruch, może kilka przebieżek i można lecieć na północ, obiec Jezioro Żarnowieckie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz