Prawdę mówiąc w ostatnich dniach byłem w nieco gorszej formie. I to zarówno fizycznej jak i psychicznej. Byłem po prostu rozbity. Nic mi się nie chciało, a już na pewno nie miałem ochoty na bieganie. Założenie biegowych butów to ostatnia rzecz na świecie jaką chciałbym zrobić. Wiedziałem, że po ostatnich dniach bieg na pewno nie będzie przyjemny.
Jednak co gorsze - zdawałem sobie również sprawę, że im dłużej będę zwlekał z wyjściem z domu tym będzie gorzej. We wtorek jeszcze "wziąłem wolne". Za to w środę postanowiłem, że choćby nie wiem co to pójdę polatać.
Jak zaplanowałem tak zrobiłem. Zjadłem owsiankę i 3 godziny później wybiegłem z domu. Umówiłem się, że Mała będzie mi towarzyszyć na rowerze. Bieg planowałem skończyć albo w domu albo u Patrycji pod pracą - w zależności od czasu i chęci.
Ta jednak powróciła na 12. kilometrze. Wtedy to wbiegałem ulicą Wielkopolską w Gdyni. W pewnym momencie byłem już niemal pewny, że to koniec. Chciałem tylko wskoczyć do autobusu i wrócić do domu. Zatrzymałem się, złapałem kilka oddechów i... pobiegłem dalej.
W międzyczasie zaskoczyliśmy do sklepu, kupiliśmy izotonik i wodę. Mimo, że jedyne co zjadłem tego dnia to owsianka to byłem tak obżarty po poprzednich dniach, że w ogóle nie czułem głodu.
Tuż przed Chwaszczynem Mała powiedziała, że musi w przeciągu godziny wrócić do Sopotu. Postanowiliśmy więc, że lecimy na Osowę i tam się rozdzielimy - ja pobiegnę w stronę lotniska, a Mała pojedzie do Sopotu.
Mając 22 kilometry w nogach byłem naprawdę wykończony. Na Osowej dwukrotnie przechodziłem do marszu, a później jeszcze raz w Klukowie. Powiedziałem sobie jednak, że choćby nie wiem co znajdę się na miejscu. Zejście z trasy na ultra, skrócenie nocnego biegu - takie rzeczy siedzą w głowie. Ponadto poddawanie się wchodzi w krew. A nie chciałbym uchodzić za kogoś kto łatwo odpuszcza. Oj nie! I dlatego tak cholernie się cieszę, że jednak udało mi się dotrzeć na miejsce. Nie liczy się dystans. Nie ma znaczenia tempo. Dobiegłem i to jest najważniejsze!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz