Na skróty

10 czerwca 2014

Ultra przygoda z obietnicą w tle - relacja z III ULTRAMARATONU SZCZECIN-KOŁOBRZEG

fot. Andrzej Jarmołowski
   Na początku chciałbym wspomnieć jak w ogóle doszło, że postanowiłem stanąć na starcie ultramaratonu. Po jakimś czasie, kiedy coraz trudniej poprawiać wyniki w biegach na 5, 10, 21 czy 42 kilometry, biegacze szukają czegoś innego. Część próbuje swych sił w triathlonie, część postanawia sprawdzić się w biegach górskich, a część po prostu wydłuża dystans. Jednak tak jak napisałem - najczęstszym powodem szukania nowych wrażeń jest uczucie, że w tym co się robiło do tej pory dotarło się już do granic możliwości. A ja nie uważam, że nic już nie poprawię w krótszych biegach. Moje wyniki na 5, 10 kilometrów są jak najbardziej do poprawienia. Tak samo zresztą jak te z połówki czy maratonu. Jedynym wymogiem jest ciężka praca i konsekwencja. Skąd więc pomysł, aby teraz pobiec ultra? Otóż jeszcze na studiach podjąłem postanowienie, że jeżeli uda mi się je skończyć to pobiegnę z Gdańska do Lidzbarka, a więc około 150 kilometrów. Studia skończyłem jesienią 2013 i na początku tego roku powiedziałem sobie, że w końcu nadszedł czas, aby dotrzymać danego sobie słowa.
Przeglądając jednak strony o tematyce biegowej znalazłem informacje o biegu ze Szczecina do Kołobrzegu. Kurczę - dystans ten sam. Może więc lepiej i bezpieczniej będzie pobiec w zorganizowanej imprezie niż tak na własną rękę? Długo się nie wahałem i zapisałem się na swój pierwszy w życiu ultramaraton. Tym bardziej, że opłata startowa wynosiła okrągłe zero złotych!

fot. Andrzej Jarmołowski
   Przygotowania do biegu tak naprawdę zacząłem... 4 dni przed startem. Do tego momentu żyłem swoim ślubem, który odbył się tydzień wcześniej. Oczywiście zaliczyłem wiosną kilka dłuższych biegów - było 75 kilometrów czarnym szlakiem do Sopotu, był piątkowo - sobotni dwumaraton. Jednak nie zagłębiałem się specjalnie w to jak wyglądają treningi ultramaratończyków. Ot po prostu robiłem swoje tak jakbym się szykował na połówkę czy maraton.
   Jednak w przypadku tak długiego biegu trening to nie wszystko. Ważne było też skompletowanie sprzętu i odpowiednie przygotowanie się. O rady poprosiłem znajomych ultrasów - Piotrka i Andrzeja. Dostałem całą masę naprawdę cennych informacji. O takich rzeczach jak nasmarowanie się Sudocremem w ogóle bym nie pomyślał, a jest spora szansa, że to uratowała mi wczoraj skórę (dosłownie!). Dostałem również niezbędny sprzęt, czyli czołówkę i latarkę. Mało tego - Andrzej zaproponował, że może w trakcie biegu towarzyszyć mi na rowerze! Szybki mail do organizatora, czy jest taka możliwość i... już wiedziałem - jedziemy do Szczecina we dwóch! W zasadzie to mieliśmy jechać we trójkę, ale Maniek, który też miał biec, zrezygnował z powodu kontuzji na 3 dni przed startem.
fot. Andrzej Jarmołowski
   Od środy kompletowałem sprzęt. Ubrania, maści, kremy, plastry, batony, żele - była tego cała masa. Andrzej poradził mi, że prowiantu lepiej wziąć więcej i później przywieźć niż żałować, że się wzięło za mało. Skoro dostałem takie wytyczne to się zamierzałem do nich zastosować. Pati jak zobaczyła ile tego biorę stwierdziła, że wygląda to bardziej tak jakbym wybierał się na piknik, a nie na bieg.
   W czwartek rano skoczyłem jeszcze na dworzec po bilety - 2 normalne + rower oczywiście. Wieczorem zapakowałem wszystko do torby i wskoczyłem do łóżka. Muszę przyznać, że trochę się denerwowałem. Dystans ponad 150 kilometrów budził we mnie jednocześnie lęk i podniecenie. Fajnie było do tej pory o tym mówić,że zamierzam wziąć udział i w ogóle. Jednak teraz kiedy było już tak blisko pojawił się również niepokój. Przed snem wydrukowałem jeszcze kilka map oraz rozpisałem czasy w jakich powinniśmy pokonywać poszczególne odcinki, aby zmieścić się w limicie.
fot. Andrzej Jarmołowski
   Wstałem tak jak zawsze - około 5 rano. Również standardowo wciągnąłem michę owsianki, którą popiłem kawą. Pożegnałem się z żoną, która wychodziła do pracy i zacząłem się zbierać. Na pociąg miała odprowadzić mnie Mała. Startowaliśmy o 9:37 z Wrzeszcza.
   Monika wpadła około 8 rano i od razu polecieliśmy na dworzec. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze tylko do sklepu po jakiś prowiant na drogę. Chwilę po 9 dołączył do nas Andrzej - rzecz jasna na popularnym "składaku". Fotka na pożegnanie, kopniak na szczęście i mogliśmy ruszać. 
   Wg informacji na bilecie mieliśmy wagon numer 12, a więc ostatni w całym pociągu. Jednak gdy tylko do niego wsiedliśmy zostaliśmy poinformowani, że miejsce dla rowerów znajduje się w wagonie numer 16, który był... na samym początku :) Dopiero w Sopocie udało nam się umieścić rower w wyznaczonym miejscu i ruszyć w stronę swojego wagonu. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy wagonie 15, gdzie siedziała grupa 4 ultrasów również zmierzających do Szczecina. Miałem okazję poznać Marcina Milczewskiego oraz Przemka Torłopa, który pokonał około 400 maratonów. W Polsce bodajże tylko jeden biegacz może pochwalić się lepszym osiągnięciem. Poza tą dwójką w przedziale był jeszcze Krzysiek oraz Janek, z którymi leciałem od samego startu aż do momentu zejścia z trasy. Ale nie wyprzedzajmy faktów.
fot. Andrzej Jarmołowski
   Sama podróż minęła nam dość szybko i przyjemnie. Przez sporą część podróżowaliśmy w przedziale we dwóch, a więc była okazja, aby jeszcze trochę poleżeć przed biegiem.
   W Szczecinie zameldowaliśmy się punktualnie około 14:30. Na dworcu było już widać sporą grupę biegaczy. My szybko podłączyliśmy się do ekipy z Gdańska i okolic i udaliśmy się... do PizzaHut. Taka padła propozycja od zaprawionych w bojach ultrasów, więc jako żółtodziób grzecznie na nią przystałem. Większość zamówiła makaron oraz kawę, więc i ja skopiowałem ich zamówienie. Nigdy nie próbowałem jedzenia spaghetti po bolońsku na 3 godziny przed biegiem. Jednak z drugiej strony nigdy nie startowałem w biegu ultra.
   Na miejscu startu zameldowaliśmy się około 16. Odbiór pakietów przebiegał bardzo sprawnie. Szybkie przebranie, zapakowanie rzeczy, które nie będą potrzebne w trakcie biegu, nadanie torby do Kołobrzegu i byłem gotowy. Tylko gotowy na co? Tego tak naprawdę nie wiedziałem. Zakładałem, że jeżeli udałoby się biec w tempie 7:45/km i odpoczywać na każdym punkcie po 30 minut to ukończyłoby się bieg poniżej 24 godzin. Tempo 7:45/km - śmiesznie nawet jest się zastanawiać czy się je utrzyma, co nie? Przecież nawet jako początkujący biegacz truchtałem znacznie szybciej. Tak sobie właśnie myślałem. Jednak dystansu się bałem. W zasadzie nie tyle bałem co czułem przed nim cholerny szacunek.
fot. Andrzej Jarmołowski
   Na starcie powiedziałem chłopakom, że mój plan jest prosty - nie dam się dzisiaj nikomu wyprzedzić. A żeby tego dokonać był tylko jeden sposób - musiał zacząć na samym końcu. I tak faktycznie było - kiedy zaczęliśmy odliczanie i chwilę później wszyscy ruszyli przed siebie, ja razem z Jankiem, Arkiem i Krzyśkiem zostaliśmy z tyłu. Z Andrzejem się umówiliśmy tak, że dojedzie do nas później.
   Początek biegu to była frajda. W końcu nadeszła ta radość. Wigry 3 dołączyły do nas dość szybko, bo już po niecałych 10 minutach. Pod każdy, nawet najmniejszych podbieg maszerowaliśmy. Nikt nie zamierzał tracić sił już na początku biegu. Największym entuzjazmem wykazywał się Janek, który tak jak ja, debiutował w ultramaratonie. Zagadywał niemal wszystkich wolontariuszy, przybijał piątki kibicom - naprawdę widać było, że się dobrze bawił. Ja przyznam szczerze, że trochę się bałem - że jak będę za dużo gadał, albo machał rękoma to zaraz zabraknie mi sił.
   Wróćmy jednak do biegu, bo teraz najlepsze - na 9. kilometrze uznałem, że... nie chce mi się dalej biec! Sam siebie wprawiłem w zdumienie. Jeszcze na dobre nie opuściłem Szczecina, a już zaliczyłem kryzys. Trzeba przyznać, że dość krótki, bo kilkanaście minut później już było ok, ale jednak!
fot. organizator
   Na pierwszy punkt dotarliśmy po niecałych 2 godzinach. Tam czekały na nas izotoniki, woda oraz banany. To był jednak tylko taki punkt jakie widujemy podczas biegów ulicznych - ustawione przy trasie stoły z jedzeniem i napojami. Prawdziwy, pierwszy PK usytuowany był dopiero w Sownie, na 33. kilometrze. Zanim jednak tam dotarliśmy mieliśmy kilka przygód.
   Najpierw na trasie zauważyliśmy jednego z zawodników, który leżał na środku leśnej drogi. Kiedy do niego podbiegliśmy okazało się, że "to tylko skurcze". Nie wróżyło mu to dobrze - w końcu do mety miał jeszcze 139 kilometrów.
   Druga przygoda miała zdecydowanie większy wpływ na przebieg naszego biegu. Otóż na około 2-3 kilometry przed Sownem zaczęły się problemy z Andrzeja pojazdem. Początkowo wydawało się, że jak tylko odkręci osłonę z łańcucha to będzie mógł jechać dalej. Jednak w Sownie, gdy wyszliśmy przed świetlicę, gdzie zlokalizowany był punkt kontrolny wiedzieliśmy, że Wigry 3 w tym właśnie momencie zakończyły swój udział w utramaratonie. Andrzej jednak podjął decyzję, że... dalej będzie nam towarzyszył - tyle, że na piechotę. Jedyne czego żałuję to fakt, że nie wziąłem plecaka. Założyłem na siebie kurtkę, wrzuciłem część rzeczy z bagażnika (jedzenie, oświetlenie) w kieszenie, a całą resztę miał na plecach Andrzej. Naprawdę w tym momencie uratował mi tyłek.
fot. Paweł Astro Matys
   W międzyczasie odłączył się od nas Arek, ale tuż za nami leciał Borys - starszy biegacz, który również przed rokiem pokonał trasę Szczecin - Kołobrzeg. Po opuszczeniu Sowna biegliśmy już po ciemku. Zaczynała się prawdziwa przygoda. 
   Muszę się przyznać, że ten odcinek był chyba najgorszy dla mnie. I wcale nie chodzi mi o teren. Tak jak przez całą drogę, tak i tutaj było w miarę płasko, w lesie parę razy wpadłem w nierówności. Jednak od początku wróżyłem, że zaliczę glebę, czego jakimś cudem udało mi się uniknąć. Nie, nie o to chodzi. Tutaj zaliczyłem kolejny kryzys. Prawdę mówiąc to dobiegając do punku kontrolnego w Maszewie nie wiedziałem czy wybiegnę z niego. Zjadłem drożdżówkę (w ogóle na trasie cały czas jadłem), wypiłem kawę, do tego izotonik, woda. Chwilę odsapnąłem i... powiedziałem sobie, że jednak spróbuję. Pierwszy kilometr faktycznie nie był najprzyjemniejszy, ale dalej już było ekstra. Cały czas lecieliśmy marszobiegiem, ale nawet jak trzeba było potruchtać to nie odczuwałem tego jak największej kary. Kilka razy zdarzyło mi się samemu zaproponować bieg.
   Kiedy dotarliśmy do Nowogardu (73. kilometr) było już widno. Ciągle jednak nie zdejmował kurtki. Uznałem, że zrobię to dopiero w Płotach, gdzie czekać miała na nas Janka córka, która miała wziąć nasze rzeczy.
fot. Paweł Astro Matys
   W Nowogardzie znowu powtórka z rozrywki, czyli drożdżówka, kawa, izotonik, woda i w drogę! Ponownie przez pierwszy kilometr nie było mowy o truchtaniu. Szybki marsz, dojadanie bułek i dopiero po około 10 minutach zaczęliśmy truchtać.
   Po drodze dołączyło do nas 2 biegaczy. Jednak jeden został chwilę przed Nowogardem. Drugi zaś leciał z nami aż do Płotów. O ile do około 85-90 kilometra wszystko było ok to później zaczęła się już walka. Szczególnie kiedy wzrosła temperatura. Nogi bolały jak cholera. Przed biegiem Piotr mówił, żeby nie zdejmować butów w trakcie biegu, a więc twardo trzymałem się jego rady. Stopy zaczęły mnie boleć jeszcze w Szczecinie, później okresowo zapominałem o bólu, jednak teraz znowu było źle. Problemu w butach bym nie szukał. Raczej niewielu jest ultrasów ważących nieco ponad 90 kilogramów. Ale skoro doleciałem aż tutaj to czemu miałbym teraz się zatrzymać.
   Jednak na kilka kilometrów przed punktem kontrolnym w Płotach dopadł mnie kryzys - chyba największy i najgorszy jaki miałem w czasie swojej biegowej przygody. Ciężko jest nawet opisać jak mi się nie chciało biec dalej. Wszystko w okół wydawało się wręcz krzyczeć - "połóż się, odpocznij, tu jest tak wygodnie". Do tego bolało już mnie wszystko - nogi, ręce, tułów, kark. Jakby tego było mało pojawiło się słońce, a ja biegłem dalej w kurtce. Niby mogłem ją zdjąć, ale bałem się, że jak będę trzymał ją w ręce to będzie mnie jeszcze bardziej irytować. 
   Jakimś cudem udało się dolecieć do Płotów (95. kilometr). I tam przeżyłem prawdziwy zawód - nie było drożdżówek!!! Była możliwość zakupienia obiadu - karkówka, żurek itd. Były również banany i woda. Ale nie było drożdżówek, które dawały mi takiego kopa do tej pory (tak sobie przynajmniej wmawiałem przez całą trasę). Postanowiłem rzucić prawdziwe wyzwanie swojemu żołądkowi. Małysz kiedyś jadł bułkę z bananem, a ja zastąpiłem bułkę kabanosami. Ot taka mała zmiana smaku. Jak teraz o tym myślę to aż mnie mdli, ale wtedy było pyszne. 
   Przeważnie, z punktu kontrolnego pierwszy wychodził Janek i szedł tak długo aż go doganialiśmy i dalej lecieliśmy razem. Jednak z Płotów to ja wyszedłem pierwszy i modliłem się, żeby nikt mnie nie dogonił - nigdy!
   Owe nigdy trwało przez jakieś 1,5 kilometra, czyli jakieś 15 minut. Tym razem nie pomógł ani PK ani maszerowanie chwilę po wyjściu z niego. Bałem się, że to już koniec. Kiedy chłopaki przechodzili do truchtu myślałem, że ich pozagryzam. Zostawałem coraz bardziej z tyłu. I tak "podbiegając" co jakiś czas, żeby za bardzo się nie oddalić, coś się zmieniło. Zrównałem się z nimi i... nie było tak źle. Pomyślałem, że do następnego punktu mamy już tylko niecałe 15 kilometrów. Z naszych wyliczeń wynikało, że jest spora szansa na zmieszczenie się w limicie. Kurczę zaczęły odżywać nadzieje. Znowu uwierzyłem, że dotrę do mety! Powiedziałem nawet Andrzejowi, że przed chwilą jeszcze miałem kryzys życia (biegowego życia), ale już jest ok i będę biegł. 
   Kiedy po raz kolejny przechodziliśmy do marszu zatrzymałem się za potrzebą. Szybka akcja i ruszam dal... KUR*** nie ruszam dalej. Ale co jest? Nie mogę zgiąć lewej nogi! Kontuzja? Przecież to niemożliwe! Po wybiegnięciu z płotów faktycznie czułem coś dziwnego z boku/tyłu kolana, ale nie było to nic niepokojącego. A tu nagle co? Próbowałem jeszcze nasmarować to miejsce jakąś maścią. Nic z tego. Zapadła decyzja - Janek, Borys polecieli dalej, Krzysiek pobiegł za nimi, a Andrzej został ze mną. Początkowo chciałem jeszcze dotrzeć do punktu kontrolnego na 115. kilometrze. Jednak odcinek pomiędzy 102. a 105. kilometrem zajął mi ponad 55 minut. Byłem już zrezygnowany. Miałem wszystkiego dosyć. Zgłosiłem organizatorom, że schodzę z trasy. Stopem dojechaliśmy do kolejnego PK. Tam Andrzej podjął decyzję, że poczeka na Janka i poprowadzi do aż do Kołobrzegu. Mnie zaś zgarnęła Janka córka, z którą pojechaliśmy do Byszewa (133. kilometr), skąd odebrała mnie Pati z Moniką. Chłopaki z Byszewa wybiegli na 4,5 godziny przed limitem. Byłem więc pewny, że uda im się dotrzeć na czas. I nie myliłem się - mamy kolejnego ultrasa - gratuluję Janek. A Andrzej - no cóż - wyszedł przejechać się rowerem, a strzelił kolejną setkę! Człowiek maszyna!
   Wracając do mnie to przyznam szczerze, że jadąc na metę po swoje rzeczy czułem się naprawdę głupio. Było tam mnóstwo twardzieli (wśród nich również parę kobiet), którzy ukończyli ten bieg i teraz, mimo zmęczenia, aż kipiała z nich radość. Mogę się tylko domyślać jak wielka ona była. Ja z jednej strony pokonałem dzisiaj kolejną barierę - w końcu przebiegłem ponad 100 kilometrów. Jednak nie dziwcie się, że pozostaje niedosyt. Gdybym był z tego biegu w pełni zadowolony to jaki byłby ze mnie sportowiec. Mimo, że sport uprawiam amatorsko to siedzi we mnie gdzieś ten duch rywalizacji. Byłem na starcie, nie dobiegłem na metę - mam tutaj coś jeszcze do dokończenia i wierzę, że za rok mi się to uda. W tym roku dostałem solidną lekcję. Pisałem o tym, że na starcie czułem ogromy szacunek do tak długiego biegu. Teraz ten szacunek jest jeszcze większy. Do takiego wyzwania muszę się zdecydowanie lepiej przygotować. Mam już jednak doświadczenie, które na pewno pozwoli mi wrócić na start mądrzejszym i silniejszym!
   Na koniec chciałbym kilku osobom podziękować po raz kolejny. Przede wszystkim Andrzejowi, który był ze mną na trasie i robił wszystko, żebym miał udany debiut. Naprawdę dziękuję. Chciałbym też pogratulować dla Janka zostania ULTRASEM! Janek - jesteś wielki! Dziękuję też mojej żonie oraz siostrze, które cały czas były ze mną w kontakcie oraz przyjechały po mnie na trasę. Chcąc dobrze wypaść w biegu zgłosiłem się również po rady do Piotrka - miałeś rację mówiąc, że wszystko rozegra się po 100 kilometrach No i dziękuję również Wam wszystkim, którzy trzymali kciuki i życzyli powodzenia. Mała przesyłała mi Wasze komentarze na bieżąco. Kurczę nawet nie wiecie jakiego to daje kopa!
   I tak już naprawdę na koniec dziękuję organizatorom! Nie wiem czy wiecie, ale opłata startowa na ten bieg wynosiła 0 (słownie - ZERO) złotych! A mieliśmy zapewnione naprawdę wszystko. Było jedzenie (banany, drożdżówki), picie (woda, izotoniki, piwo na mecie), cała masa wolontariuszy, którzy z uśmiechem na ustach służyli pomocą. A samo oznaczenie trasy - choćbym chciał to miałbym problemy, żeby się tam pogubić - były znaki poziome, pionowe, tabliczki odblaskowe, święcące lampki. Jakby tego było mało w pakiecie oprócz numer była jeszcze dołączona mini mapka z zaznaczonymi newralgicznymi punktami. A do tego jeszcze wszyscy którzy ukończyli ten bieg dostali pamiątkowy medal i spersonalizowaną koszulkę z własnym imieniem, nazwiskiem i czasem! Naprawdę chylę czoła przed organizatorami i dziękuję za wspaniałą przygodę! Do zobaczenia za rok (o ile ciągle będę biegał :) )! Tym razem będę przygotowany :)



5 komentarzy:

  1. witam serdecznie. a jest moze jakis link do wynikow 150-tki? jakoś nigdzie nie mozna znaleźć. pozdrawiam z Kołobrzegu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Proszę bardzo:

    http://147ultra.pl/wyniki-zawodow-po-korektach/

    OdpowiedzUsuń
  3. Super sprawa, fajnie byłoby kiedyś wystartować w czymś ultra! Gratulacje! :)

    OdpowiedzUsuń
  4. świetny wpis , może następnym razem będzie lepiej , trzymam kciuki , pozdo
    www.testorunner.wordpress.com

    OdpowiedzUsuń