Dystans 10 kilometrów. Fajna, płaska trasa. A to wszystko oddalone od domu o... kilkaset metrów. Czy można chcieć czegoś więcej? W Gdańsku, poza parkrunem, ścigałem się tylko raz - na Półmaratonie Wyspy Sobieszewskiej. Tyle, że wtedy na start i tak musiałem jechać kilkadziesiąt kilometrów. A teraz, w końcu mogłem zaliczyć dychę na własnym podwórku.Przecież po nadmorskich alejkach biegam na co dzień.
Niewiele brakowało, a zrezygnowałbym z tego biegu. Jeszcze tydzień temu, kiedy schodziłem z trasy ultramaratonu z cholernym bólem nogi, byłem pewien że nie dam rady. Moje myśli nie zmieniły się też przez kolejne 2 doby. Dopiero kiedy wyszedłem we wtorek na krótki rozruch pomyślałem, że może jednak dam radę przetruchtać tą dyszkę. Im bliżej biegu tym większej pewności nabierałem, że stawię się na starcie. W piątek zrobiłem sobie wolne i byłem gotowy na sobotnią imprezę.
W dniu biegu wstałem, jak zawsze - około 4:30. Po 20 minutach uznałem jednak, że nie ma sensu tak wcześnie się zrywać i mogę pozwolić sobie na jeszcze trochę snu. Kiedy ponownie otworzyłem oczy zegar wskazywał 7:19. Poprzedniego wieczora wrzątkiem zalane płatki owsiane smakowały naprawdę wybornie. Do tego duża kawa i w zasadzie to byłem gotowy. Problem w tym, że było trochę za wcześnie, gdyż pochłaniając owsiankę rzuciłem okiem na regulamin. Z niego dowiedziałem się, że o ile biuro zawodów otwarte będzie już od 8:30 to start biegu głównego odbędzie się w samo południe.
Plan wyglądał więc następująco - chwilę przed 9 idę po numer startowy, po drodze zahaczam o ParkRun, aby pokibicować biegaczom. Następnie wracam do domu i dopiero koło 11 wychodzę z Patrycją na bieg. Pati miała zrobić pierwszą fotorelację pod nowym nazwiskiem :)
Ku mojemu zdziwieniu naprawdę sporo osób przybyło na cotygodniowy bieg do Parku Reagana. Mimo kiepskiej aury (około 11 stopni, wiatr i deszcz) 5 kilometrów, w ramach ParkRun Gdańsk, pokonało blisko 150 amatorek i amatorów biegania. Ekstra!
Przejdźmy jednak do Biegu do źródeł. Biuro zawodów zlokalizowane było w miejscu startu/mety. Nie wiem czy po prostu tak trafiłem, ale nie musiałem stać w żadnych kolejkach. Jakby tego było mało - okazało się, że jestem wśród pierwszych 200 zapisanych i dostanę pamiątkową koszulkę. Poza nią w pakiecie znalazł się numer startowy, chip, agrafki, worek na depozyt oraz pokrowiec na telefon/dokumenty do zawieszenia na szyi.
W drodze do domu zdecydowałem się na coś czego chyba do tej pory nigdy nie robiłem. Otóż postanowiłem, że pobiegnę w koszulce organizatorów.
W międzyczasie Pati przygotowała aparat, ja wskoczyłem w strój biegowy i punktualnie o 11 wyruszyliśmy z domu. Jak tylko weszliśmy do Parku Reagana, zorientowaliśmy się, że wystartował właśnie bieg rodzinny na dystansie 3,5 kilometra. W nim także udział wzięło całkiem sporo biegaczek i biegaczy. Fajnie, że tyle osób wybiera właśnie tą formę aktywności.
Przed startem spotkaliśmy jeszcze Monikę, Szymona i Piotrka. I kiedy już mieliśmy zająć swoje miejsca, podeszła do nas Olga, która jak się okazało czytała mojego bloga. Miło było poznać!
Około 11:57 byliśmy już w strefie startowej. I tutaj kolejny raz trochę zaskoczyłem sam siebie. Nie wiedząc tak naprawdę na co mnie stać ustawiłem się... na szarym końcu. W najgorszym wypadku czekało mnie sporo wyprzedzania :)
Ruszyliśmy punktualnie - w samo południe. Ustawiłem się blisko krawędzi, żebym mógł w razie czego trawnikiem przeskakiwać do przodu. Dość szybko poczułem delikatne kłucie... w niedawno rehabilitowanym biodrze. Kurczę, przecież nie miałem z nim problemów w czasie ostatnich treningów. Trzeba powiedzieć szczerze - wolnych treningów. No i faktycznie - dawno już nie biegałem w tempie 4:32/km. A tak właśnie poleciałem pierwszy kilometr.
Biegło mi się jednak na tyle komfortowo, że nie zamierzałem zwalniać. Mało tego - wg Gremlina podkręciłem do 4:17/km. I w tym momencie nieco się przestraszyłem. To był samo początek biegu. Nie czułem się na tyle pewnie żeby zaryzykować utrzymanie tego tempa - zwolniłem. Kolejne tysiączki leciałem odpowiednio po 4:26, 4:26, 4:22.
Co ciekawe połowę biegu miałem już za sobą, a ja jeszcze nie umierałem. Ciężko tutaj mówić o świeżości, ale na pewno nie byłem zajechany. Swoje na pewno robił też fakt, że mogłem wyprzedzać. To daje dużego kopa.
Druga połowa okazała się nieco szybsza. Kolejne kilometry pokonałem w 4:16, 4:27, 4:16, 4:25, 4:14. Tyle, że w momencie kiedy Gremlin wskazał 10. kilometr miałem jeszcze kawałek do mety. Jak się okazało owy "kawałek" wynosił 150 metrów i na jego pokonanie potrzebowałem dodatkowych 35 sekund.
Nie będę jednak ukrywał, że czas na mecie około 44 minut naprawdę mnie ucieszył. Chociaż najbardziej cieszy mnie fakt, że tym razem udało mi się w zdrowiu dotrzeć do mety. Z tej imprezy wracam z medalem na szyi :)
Jednak sam bieg to nie był koniec atrakcji. Trochę postaliśmy i pokibicowaliśmy całą piątką pozostałym zawodnikom. Następnie zaś postanowiliśmy przyjrzeć się atrakcjom jakie przygotowali organizatorzy. Mogliśmy między innymi napić się wszelkiego rodzaju ziół, posmakować chleba na zakwasie. No i przede wszystkim odpocząć w strefie chillout - masaż, a następnie leżak to właśnie to czego nam było trzeba. Zostaliśmy też na ceremonii dekoracji, którą uświetnił swoją osobą Mateusz Kusznierewicz. Trzeba przyznać, że organizator przewidział naprawdę sporo nagród. Szkoda jedynie, że w losowaniu brały udział tylko osoby startujące w biegu rodzinnym. Jednak i tak było naprawdę fajnie. GIWK stworzył bardzo ciekawą i dobrze zorganizowaną imprezę biegową, dlatego mam nadzieję, że w przyszłym roku odbędzie się II Bieg do źródeł!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz