Na skróty

29 września 2014

Na endorfinowym haju - relacja z 41. Berlin Marathon

   Podobnie jak przed rokiem do Berlina ruszyliśmy w piątek. Tym razem jednak nie rano, a po południu. Uznaliśmy, że jeżeli zdążymy odebrać pakiet jeszcze w piątek to to zrobimy, a jak nie to po pakiet pojedziemy w sobotę, po Breakfest Run'ie. I pewnie gdyby nie wypadek w Koszalinie by to się udało. Droga i tak minęła dość sprawnie. Wystartowaliśmy o 13:20, a już chwilę po 20 byliśmy w hotelu. Jeżeli ktoś wybiera się do Berlina samochodem to warto wcześniej sprawdzić czy hotel posiada miejsca parkingowe. Nasz nie posiadał, a parkowanie na ulicy do najtańszych nie należy :)
   W sobotę około 8 ruszyliśmy w stronę Pałacu Charlottenburg, gdzie zlokalizowany był start Biegu Śniadaniowego. To jest naprawdę świetna impreza. Kilka - kilkanaście tysięcy biegaczy, sporo z nich  w różnego rodzaju przebraniach, a wszyscy mają tylko jeden cel - przetruchtać spokojnie (nad tempem czuwa organizator :) ) 5 kilometrów i wbiec na Stadion Olimpijski. Pętla honorowa po niebieskim tartanie, oglądanie siebie na wielkich bilbordach - to robi wrażenie.

   Pod stadionem istna uczta jakiej nie mogłyby się powstydzić największe biegi w kraju. Na biegaczy czekały - woda, kawa, herbata, mleczne napoje w kartonikach, banany, jabłka, pączki, batony zbożowe, bułki z rodzynkami (niemiecka specjaloność). Żeby nie maraton dnia następnego to można by było zrobić sobie prawdziwą ucztę :)
   Na biegu śniadaniowym spotkaliśmy się z Bartkiem, który do Berlina przyjechał, aby w końcu rozmienić "trójkę". Spod Stadionu Olimpijskiego całą trójką pomknęliśmy w stronę metra. Dopiero tam się rozdzieliliśmy - Bartek ruszył do hotelu, a my chcąc uniknąć największych kolejek po odbiór pakietu startowego.
   O ile w zeszłym roku poruszaliśmy się nieco po omacku - o tyle teraz wszystko szło jak po sznurku. Bez problemu dotarliśmy na Berlin Vital Expo i od razu skierowaliśmy się po pakiet. Miał obawy, że kolejki mogą być ogromne. Tymczasem kiedy doszedłem do miejsca gdzie drukowano numery (no właśnie DRUKOWANO - na kilkunastu stanowiskach panie miały przygotowane kartki bez numeru i imienia, można było podejść do dowolnego, okazać dowód i po chwili z drukarki wychodził gotowy numer) znajdowało się przede mną dwóch biegaczy. Wszystko zajęło mi góra kilka minut. Przy takiej ilości startujących to naprawdę zasługuje na pochwałę!
   Same targi powalały swoimi rozmiarami. Istny raj dla biegaczy - można tam było znaleźć wszystko. My zdecydowaliśmy się jedynie na zakup koszulki FINISHERA i odwiedzenia stanowisk TATA i BROOKS, aby zrobić pamiątkowe zdjęcia. Tak naprawdę jedyne o czym marzyliśmy to odświeżenie się w końcu po tym Biegu Śniadaniowym, dlatego nie tracąc czasu polecieliśmy do apartamentu.
   Pasta Party zrobiliśmy sobie sami. Własna kuchnia to jest naprawdę fajna sprawa. Wciąż nieco zmęczeni po dwóch nieco skróconych ostatnich nocach przysnęliśmy. Obudziły nas dopiero odgłosy zza okna - dokładnie to one obudziły Pati, a mnie obudziła ona :) Okazało się, że dokładnie pod naszymi oknami rozgrywa się maraton rolkarzy. Szybko się ubraliśmy wyszliśmy na ulicę dopingować zawodników. Kibiców, podobnie jak na biegowym maratonie - nie brakowało. W ogóle cała tam impreza - Berlin Marathon, to jedno wielkie święto. Sportową atmosferę czuć na każdym kroku. Nikt raczej się nie denerwuje, nawet kiedy nie może przejść albo przejechać przez daną ulicę. Większość ludzi po prostu się przyłącza i dopinguje uczestników. Nie wierzę, że cieszy to wszystkich, ale tych których to nie cieszy wydaje się, że jest mniej :)
   Niedzielny poranek rozpoczął się dla nas około 6. Większych problemów ze spaniem nie miałem. W końcu jedynym planem na bieg była dobra zabawa. A ciężko byłoby się stresować dobrą zabawą. Fakt - z raz czy dwa się w nocy obudziłem, ale to chyba z tego powodu, że już nie mogłem się doczekać :)
   Jako, że mamy do dyspozycji kuchnię mogłem przed biegiem wciągnąć swoją niemal legendarną już owsiankę. To, że smakowało tak samo wyśmienicie jak zawsze nie powinno dziwić - w końcu wszystkie składniki przywiozłem ze sobą :)
   W związku z tym, że nie zamierzałem zarzynać się na tym maratonie nieco inaczej podszedłem do kwestii odżywiania i ubioru. Odpuściłem sobie strój startowy, zrezygnowałem z kompresji. Nawet pasek HR zostawiłem w domu, a samego Gremlina wziąłem tylko po to, aby móc później wrzucić trening do dzienniczka. Ustawiłem w nim podgląd na zegarek - żadnych międzyczasów, prędkości - nic takiego nie było mi tego dnia potrzebne.
   W kierunku startu wyruszyliśmy około 7:30. W tym roku odpuściliśmy sobie komunikację miejską. Poranny spacer wydawał się najlepszą opcją - tym bardziej, że pogoda dopisywała. Wydawało się, że na mocne bieganie było nawet nieco zbyt ciepło.
   Jako, że nie miałem nic do oddania do depozytu od razu udaliśmy się w stronę stref startowych. Niemiecy strasznie lubią porządek, ład i harmonię dlatego nie mogłem wystartować z innej strefy niż ta którą miałem na numerze. 
   Około 8:40 Pati poszła zająć miejsce przed linią startu, a ja wszedłem do strefy. 5 minut później ruszyła pierwsza fala, a więc moja. Nie chcąc jednak być "zawalidrogą" schowałem się z boku, odpaliłem kamerkę i odczekałem kilka minut aż większość przebiegnie.
   W końcu o 8:48:17 i ja wybiegłem na trasę. Prosta od startu do Kolumny Zwycięstwa - naprawdę aż ciężko to opisać - biegniesz, a tysiące ludzi zza barierek Cię dopingują. Można się poczuć przez moment prawdziwą gwiazdą sportu. Tym razem biegłem nieco wolniej niż przed rokiem, tym razem nie był skupiony na biegu, w końcu tym razem mogłem upajać się chwilę! Było pięknie.
   Na 2-3. kilometrze spotkałem Karola, który jak się okazało od lat mieszka w Niemczech. Biegliśmy w podobnym tempie, więc mieliśmy trochę czasu, aby pogadać. Karol zapraszał do siebie na maraton w Hannoverze. Kto wie, może któregoś razu zawitamy i tam.
   Kilka razy ktoś mnie zagadywał na jaki czas biegnę, na co ja odpowiadałem, że nie mam zielonego pojęcia. Miałem ze sobą jedynie kamerę, żel Agisko i masą pozytywnej energii. No co mi to pozwoli? Postanowiłem przekonać się dopiero na mecie. 
   Pachwina nie bolała, ale powiedzmy, że nie miała prawa tego dnia boleć ( ;) ). Za to ucisk w pośladku czułem niemal od startu. Niemniej zdawałem sobie sprawę, że jeżeli nic się nie wydarzy to ten stan rzeczy nie powinien ulec pogorszeniu. 
   Starałem się trzymać cały czas lekko na uboczu. W zakręty wchodziłem możliwie jak najszerzej za co zostawałem w większości przypadków wynagradzany przybijanymi piątkami z kibicami - szczególnie z tymi najmłodszymi. 
   Naprawdę chciałbym tutaj napisać o jakimś przełomowym kilometrze, ale takowego nie było. Mijając półmetek byłem świadkiem interwencji straży pożarnej - prawdopodobnie palił się jeden z budynków, bo wokół unosił się smród spalenizny. W tym roku w końcu na Alexanderplatz wypatrzyłem słynną wieżę telewizyjną, która przed rokiem mi gdzieś umknęła. 
   Niemałą sensację wzbudzała moja kamera. Ludzie często dość zaskoczeni pokazywali ją palcami, część kibiców machała albo robiła różne miny. Nawet niektórzy biegacze postanowili się nieco powygłupiać :)
   Na 26. kilometrze wciągałem żel trzymając jednocześnie w rękach kamerę oraz kubek wody do popicia - to było nie lada wyzwanie. Jednak się udało!
   Przebiegając przez strefę Power Bar miałem wrażenie, że za chwilę będę biegł bez butów. Cała ulica była solidnie pokryta żelami. Z każdym krokiem dawało się słyszeć charakterystyczne odrywanie przyklejonych do asfaltu butów. 
   Im bliżej mety tym bardziej ciężej biegło się brzegiem ulicy. Coraz więcej ludzi zwalniało, nagminnie pojawiały się osoby nękane skurczami i kontuzjami. U sporej ilości osób biegnących przede mną pojawiły się chyba również problemy natury gastrycznej. Naprawdę na końcowych kilometrach bywały, czasami dość długie, odcinki gdzie oddychało się nad wyraz ciężko. Ale wiadomo - wśród biegaczy tak bywa :)
   Warto też wspomnieć o kapelach, które przygrywały na trasie. Był ich cały ogrom, grali naprawdę wszystko. Czasami dźwięki aż wyrywały z butów, a czasami robiło się tak spokojnie, że aż chciało się paść na zieloną trawkę i chwilę poleżeć. A właśnie! Jak już mówię o leżeniu, po raz pierwszy na maratonie chciało mi się spać! Jakoś tak po połowie nieco mnie zmogło i pomyślałem, że cudownie byłoby się zdrzemnąć chwilę :) Odłożyłem to jednak w czasie na nieco późniejszą godzinę.
   Nie wiem co takiego ma w sobie Brama Brandenburska, ale pod raz drugi jej widok ściął mnie z nóg. Mimo, że nie walczyłem w tym roku o wynik to znowu jak ukazała się mym oczom to nogi jakby mi nieco zmiękły. Czułem tylko ogromną radość i nic więcej. Na około 300 metrów przed metą Pati podała mi flagę Polski i z nią na plecach przekroczyłem linię mety. 
   O rekordzie świata zostaliśmy poinformowani przez kibiców niemal od razu jak Kimetto dobiegł na metę. Śmiałem się, że niedługo będę zapraszany przez organizatorów - drugi raz tu biegnę i drugi raz pada rekord świata :) 
   Co ciekawe automatycznie zdezaktualizował się medal jaki otrzymaliśmy, bowiem widnieje na nim podobizna Kipsanga z napisem 2:03:23 - rekord świata. Cholera - trzeba będzie za rok polecieć po medal z podobizną Kimetto (i po cichu liczyć, że ponownie na mecie okaże się, że to już nieaktualne).
   Organizacja mety - na medal. Wszystko z głową rozstawione - szło się jak po sznurku. Najpierw medale, potem folia, później picie, paczki z jedzeniem i depozyt. Nie zabrakło też bezalkoholowego piwa. W tym roku skusiłem się aż na dwa kubki - jest naprawdę rewelacyjne!
   Jeszcze zanim opuściłem strefę spotkałem kilka osób z Polski - Panowie miło było poznać! Tuż za strefą czekała już na mnie Pati - jak zawsze uśmiechnięta i w dobrym humorze, mimo że trochę się naczekała :) Tym razem uważam, że buziak niespecjalnie mi się należał, bo aż tak wiele z siebie nie dałem. Ale bawiłem się tak dobrze jak nigdy. Jeszcze żaden maraton nie był tak przyjemny! Okazało się, że bieganie pozbawione rywalizacji też może być fajne! Może nawet fajniejsze, bo z jednej strony robisz coś dla zdrowia, a z drugiej czerpiesz z tego maksimum przyjemności mając jednocześnie pewność, że nie będziesz się wkurzać na mecie na porażkę. W końcu już sam fakt, że do niej dobiegasz jest sukcesem.
   41. BMW Berlin Marathon był inny niż wszystkie moje dotychczasowe maratony. Fakt, był najwolniejszym z nich wszystkich. Jednak był też tym, który będę najlepiej wspominać!
   Zresztą nie tylko ja, bo mój kolega Bartek, o którym wspomniałem na początku w końcu złamał 3 godziny. Zameldował się na mecie z czasem 2:59:58, po ogromny kryzysie na 40 kilometrze kiedy to zatrzymał się i przez 30 sekund był w stanie tylko maszerować. Jesteś kozak!

3 komentarze:

  1. Super relacja :) Polecam wypad do Berlina na Sylwestra .
    Startujesz w Poznaniu? ja się wybieram na pierwszy maraton właśnie tam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem zapisany na Poznań, ale wystartować raczej nie wystartuję. Obiecałem sobie, że po Berlinie w końcu wyleczę nogę :) Powodzenia! Miłej zabawy - debiut jest tylko jeden :)

      Usuń