Wiedziałem, że w tym tygodniu jeszcze przynajmniej raz będę chciał się wybrać na morderczą, 12-kilometrową trasę po TPK. Taki postawiłem sobie cel: 2-3 razy w tygodniu zaliczam PD. Jednak kiedy czekałem na Małą myślałem raczej o odwleczeniu tego biegu na jutro. Albo na jakiś inny dzień - w końcu dopiero środa. Siostra już wczoraj mówiła o obolałych łydkach, więc zadając jej pytanie czy PD pokonujemy dzisiaj czy jutro, byłem pewien, że to pytanie retoryczne. W życiu się nie spodziewałem odpowiedzi - "Dzisiaj". No ale decyzja zapadła - odpoczniemy dopiero w czwartek.
Istny RAMBO :) |
Ten pierwszy podbieg dzisiaj pokonywało mi się jeszcze gorzej niż w poniedziałek. Uznałem, że to całkiem normalne - wtedy byłem po dwóch dniach odpoczynku. Po prawdzie w tym momencie miałem już dość. Ciągle wierzyłem, że Mała zaraz zaproponuje zmianę trasy, a ja z radością na nią przystanę. Jednak mimo, że tym razem to ja dyktowałem tempo, a ona trzymała się z tyłu - nie pękała. Nieustannie chciała biec dalej. Cóż - widocznie miałem pecha. Tak przynajmniej myślałem w tamtej chwili.
Napieraliśmy dalej przed siebie. Chociaż po największych wzniesieniach dawaliśmy sobie chwilę wytchnienia na szczycie to jednak nie wchodziliśmy pod górę - wbiegaliśmy. Było nieźle. Chcąc być szczerym muszę napisać, że było o wiele lepiej niż zakładałem. Przynajmniej teraz, kiedy mam przed sobą wykresy terenu, tempa i tętna. Wtedy miałem tylko nogi z waty, płuca w przełyku, jęzor na brodzie i ochotę wtulenia się w leśną ściółkę.
Resztki nadziei na skrócenie treningu wyparowały na 3. kilometrze, kiedy odbiliśmy w prawo kierując się niebieskim szlakiem. Swoją drogą fajnie będzie jak już zniknął z niego zalegające, obalone drzewa. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że są jakieś priorytety, ale fajnie by było móc znowu latać po trasie bez konieczności przebijania się przez drzewa :)
Patrząc teraz na międzyczasy z poszczególnych kilometrów muszę przyznać, że całkiem nieźle pomykaliśmy. Wtedy w ogóle nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale okazuje się, że po raz pierwszy nie zmieściliśmy się w 6 minutach na kilometr na 8. tysiączku. Ale jak sobie przypomnę ten podbieg... W każdym bądź razie na górze myślałem, że będę wymiotował :) Zresztą tętno 187 bpm (przy maksymalnym odnotowanym kiedykolwiek HR = 188 bpm) mówi samo za siebie. Dopiero zaczynam przygodę z górkami i choć na większości biegaczy górskich takie (pa)górki zapewne nie zrobiłyby wrażenia - ja na nich umieram :)
A był to dopiero początek naszej przygody na zielonym szlaku. Wiedzieliśmy, że najbliższe 4 kilometry zajmą nam niewiele mniej czasu niż ostatnie 6. I tak też było kolejne biegi starałem się pokonywać, w miarę możliwości, biegiem i odpoczywać dopiero na szczycie. O odpoczynku przy zbieganiu nie było mowy. Zbiegi były tak strome i po tak słabym, pełnym korzeni, podłożu, że męczyliśmy się jeszcze bardziej.
W końcu jednak dotarliśmy do 10. kilometra na którym czekał nas podbieg, pod który już nie dałem rady wbiec. Zresztą nawet maszerując miałem tętno niczym na ostatniej prostej maratonu. Jednak hitem tego podbie... tfu... podejścia była Mała. Stałem na szczycie i na nią czekałem. Po chwili pokazała się - czapka w błocie, kolana w błocie, a na twarzy wymalowane barwy wojenne - również błotem :)
Dziesiąty kilometr tak jak zaczął się podbiegiem, tak i podbiegiem się skończył. Tym razem jednak udało już się na niego wbiec. I nawet nie zemdlałem (185bpm)! Końcówka to jeszcze jeden konkretny zbieg i prosto na metę! Tym razem już oryginalną i zaplanowaną dawno temu trasą - bez żadnego błądzenia.
W sumie wyszło 12 kilometrów i 155 metrów. A aktualny, nasz rekord trasy wynosi 1:12:56. A jakbym doliczył wszystkie postoje na złapanie oddechu, na zrównanie się czy po prostu na "skoczenie na stronę" wyszłoby nieco ponad 1,5h. To chyba mówi wszystko o tej trasie :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz