Po ostatnich samotnych treningach w czwartek ponownie mogłem polatać z towarzystwem. I tym razem nie było to bieganie jedynie z Małą. Na pokonanie Parszywej Dwunastki zdecydowali się jeszcze Kamil i Andrzej.
Na miejsce spotkania standardowo wybraliśmy kościół na Gomółki. Kilkanaście minut przed godziną startu zaleciała do mnie Mała i razem polecieliśmy na skraj lasu. Tam czekali już chłopaki. Mimo, że chodniki ponownie zrobiły się czarne to w lesie wciąż jest śnieg, dlatego tuż przed rozpoczęciem biegu wciągnąłem na nogi Speedcrossy. Jednak jeżeli chodzi o sprzęt to wszystkich przebił Andrzej, który w ramach testów sprzętu przed Zamiecią, testował... łańcuchy na buty.
Kiedy wszyscy byli już gotowi wystartowaliśmy. Ta trasa jest dla mnie swego rodzaju fenomenem, bo choćbym nie wiem jak dobry miał humor i nastawienie to wszystko to pryska jak mydlana bańka na pierwszym podbiegu. Nie inaczej było tym razem. Chęci odzyskałem dopiero pod koniec inaugurującego tysiączka. Jednak po chwili ponownie mierzyliśmy się z podbiegiem. Dopiero mijając Niedźwiednik można było skupić się na aspektach towarzyskich. Czas zawsze leci szybciej, kiedy się rozmawia.
I tak właśnie od słowa do słowa mijały nam kolejne kilometry. Trasa, choć pokryta śniegiem, nie była najgorsza. Przynajmniej dopóki nie trzeba było zbiegać. Mając do dyspozycji łańcuchy czy buty z agresywną podeszwą nie było to jeszcze takie trudne. Jednak Mała i Kamil musieli sobie radzić na płaskich podeszwach. Przyznam szczerze, że naprawdę nie wiem jak udało im się nie zaliczyć przynajmniej kilku "padnij - powstań" :)
Dla mnie było to już 5. podejście do tej trasy i tak jak podczas czterech poprzednich razy tak i teraz schody zaczęły się na szlaku zielonym. Tam jak wdawaliśmy się w dyskusje to raczej stojąc na górze i łapiąc oddech, a nie w trakcie biegu. Za wiele płaskich odcinków nie było. Przeważnie trzeba było zasuwać albo w górę albo w dół. W jednym i drugim wypadku trzeba było mocno zwalniać, bo nachylenie zbocza niespecjalnie pozwalało na rozwijanie prędkości.
Kiedy w końcu dotarliśmy do mety byłem już totalnie wyczerpany. Czwartkowy bieg był dla mnie ostatnim, 6. dniem biegania bez przerwy. W tym czasie pokonałem ponad 80 kilometrów i czułem, że piątkowa przerwa jest mi potrzebna jak nigdy wcześniej. Jeszcze przed tym biegiem rozważałem czy w dzień wolny od biegania nie zrobić innych ćwiczeń, ale po biegu zapadła decyzja, że w piątek moja aktywność spada do zera. Taki totalny reset - przynajmniej sportowy :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz