Dzisiaj nie mogłem wybrać się na trening o stałej porze, dlatego biegałem w pojedynkę. W dodatku psikusa zrobiła mi pogoda i spadł śnieg. Niby to nic dziwnego, że mamy śnieg w styczniu, ale wczoraj kiedy kładłem się spać było kilka stopni na plusie i nic nie zapowiadało nadejścia zimy. Jednak zima, nie zima - trening musi się odbyć. Pogoda to żadna wymówka.
Nawet specjalnie się nie ociągałem z wyjściem na dwór. Dzięki zaśnieżonym chodnikom nie musiałem brać drugiej pary butów. Od razu założyłem te z agresywnym, terenowym bieżnikiem, bez obaw, że je zetrę. Nie zamierzałem się mocno spinać, szczególnie na 2-kilometrowym dobiegu do lasu. Do uszu tym razem wcisnąłem słuchawki i oddałem się słuchaniu muzyki oraz rozmowom telefonicznym. Dobrze jest czasem z kimś pogadać na trening - nawet przy pomocy telefonu.
Nie wiem czy to słuchawki, czy niecodzienna pora czy po prostu słabsza dyspozycja, ale mimo że biegłem stosunkowo wolno to wcale nie czułem tej lekkości. Tak teraz myślę - czy to czasem nie z powodu śniegu? Dobrze, że w trakcie treningu na to nie wpadłem, bo wizja pokonania Parszywej Dwunastki jeszcze bardziej by mnie odstraszała.
Tak jednak nie było i wciskając przycisk start na skraju lasu miałem tylko jeden cel - jak najdłużej nie zatrzymywać Gremlina i tym samym nie dawać sobie czasu na złapanie oddechu. W normalnych warunkach do tej pory nie udało mi się to ani razu, a teraz kiedy napadało kilka centymetrów śniegu - wydawało się po stokroć trudniejsze. Ale chciałem spróbować.
Pierwszy poważny sprawdzian czekał mnie już na samym początku. Do teraz nie wiem jak udało mi się nie zatrzymać na szczycie tego cholernego podbiegu. Ale się nie zatrzymałem - biegłem dalej. W zasadzie to nie był bieg, to byś świński galop z jęzorem na brodzie. Ale galopowałem - kolejny podbieg i znowu bez zatrzymywania.
Do póki nie musiałem zbiegać śnieg nie stanowił większego problemu - nawet jakbym źle stanął nie powinno się to jakoś dramatycznie skończyć. Pierwszy raz nieco się bałem na końcu mojego biegu niebieskim szlakiem. Nie wiem czy udałoby mi się nie zrobić sobie krzywdy, gdyby nie fakt, że ktoś już pokonywał dzisiaj ten szlak i zostawił mi ślady na śniegu :)
Niemniej prawdziwym testem był szlak zielony. Co chwilę góra, dół i to za każdym razem niemal pionowo. Slalom między drzewami? No jakże się bez niego obyć. Przy najbardziej stromych zbiegach zamiast omijać drzewa - leciałem prosto na nie i w ostatniej chwili łapałem się ich i mijałem bokiem. Inaczej się nie dało - tym bardziej, że nie miałem pojęcia gdzie jest korzeń, a gdzie stabilny grunt.
Zaczynając ostatni kilometr (jak sądziłem) byłem już totalnie wypruty. Nie interesowało mnie już nic innego poza tym, aby w końcu się zatrzymać. Już wiedziałem, że skoro nie stanąłem do tej pory to do samego końca tego nie zrobię. Jedyne co mnie niepokoiło to to, że kiedy Gremlin wybił 12. kilometr mnie wciąż od mety dzieliło ponad 500 metrów. I faktycznie do tej dotarłem po 12 602 metrach. Czas jaki uzyskałem to 1:19:12. Średnie tempo 6:17/km niby nie powala, bo poprzednio zanotowałem 5:58/km. Tyle, że wtedy blisko 20 minut spędziłem na łapaniu oddechu, a więc w lesie spędziłem ponad 1,5h. Teraz zaś tyle ile pokazał Gremlin - tyle byłem w lesie! To jest to!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz