W tym roku wpadłem na pomysł, że razem z Małą będziemy przygotowywać się do przyszłych startów... w lesie. Odpuszczamy na jakiś czas asfalt i większość biegów będziemy realizować w lesie. Oczywiście nie oznacza to, że w ogóle nie będę widoczny na gdańskich chodnikach. Jednak chciałbym, aby były to pojedyncze wizyty.
Aby trenować w lesie musimy znaleźć sobie codzienną, podstawową trasę. Już od jakiegoś czasu kształtowała mi się ona w głowie i dzisiaj w końcu postanowiliśmy ją "wypróbować".
Do lasu wbiegliśmy na Strzyża i od razu musieliśmy pokonać długi, a nawet bardzo, bardzo długi podbieg. A wiadomo - początek treningu, mnóstwo energii - "przejść do marszu? a gdzie tam!". Na samej górze byłem wręcz wypruty! Nie byłem zmęczony, nie byłem zdyszany - byłem wy - pom - po - wany. A najgorzej, że w lesie byliśmy dopiero niecałe 10 minut. Dobra - kilka oddechów i jedziemy dalej!
Po w miarę płaskim lecieliśmy ledwie przez kilkaset metrów. A dalej znowu w dół i górę. Kolejny spory podbieg, choć nie tak dokuczliwy jak ten pierwszy. Na chwilę wbiegliśmy na zielony szlak, ale szybko z niego zboczyliśmy i polecieliśmy w stronę szlaku niebieskiego. To właśnie na nim spędziliśmy najwięcej czasu. No dobra - czasu może więcej spędziliśmy na szlaku zielonym, ale kilometrów na pewno więcej pokonaliśmy na szlaku niebieskim.
Nie mam na razie zapisu GPS, więc ciężko mi powiedzieć po ilu kilometrach dotarliśmy do Oliwy. Wydaje mi się, że tych leśnych nie było więcej niż 6-7. Czuliśmy się jednak jak po minimum półmaratonie.
Na chwilę wbiegliśmy na asfalt, ale tylko po to, by za chwilę rozpocząć drogę powrotną zielonym szlakiem. Wydawało mi się, że teraz już powinno być tylko lepiej. Oj jak mocno się myliłem! Początek był spokojny, ale potem... działo się. Teraz już nikt z nas nie wyrywał się z próbami wbiegania na największe wzniesienia. Raz jeszcze spróbowałem i... mało nie straciłem przytomności. Byłem już chyba mocno wyczerpany. A przecież "kto by brał wodę na kilka - kilkanaście kilometrów niedaleko domu". Na pewno nie ja. Teraz żałowałem.
Na zielonym szlaku czekało nas sporo wbiegania i zbiegania. A w zasadzie to wchodzenia i schodzenia. Tak jak powiedziała Mała, w pewnym momencie "więcej szliśmy niż biegliśmy". I faktycznie - w lesie byliśmy już jakieś 1,5 godziny i niewiele było tam momentów gdzie mogliśmy spokojnie potruchtać.
Jednak prawdziwym hitem było ostatnie wzniesienie. Już jak je zobaczyłem, to chciało mi się śmiać. Ale kiedy Mała stanęła w koleinie po pas, założyła nogę na górę i na brzuchu wciągała się wyżej - istny survival. Kawałek dalej wyszliśmy z lasu. Aby dotrzeć do miejsca, w którym zaczynaliśmy, brakowało nam około dwóch kilometrów. Łącznie wyszłoby ich około 12. Jednak nie mieliśmy już na to czasu - trzeba było wracać. Tym bardziej, że aby dotrzeć z domu do lasu i z lasu do domu, też musieliśmy pokonać kilka kilometrów.
Nawet bez tych brakujących dwóch tysiączków myślę, że mogę powiedzieć, iż mamy swoją trasę. I nie bez powodu nazwaliśmy ją "Parszywą Dwunastką". Myślałem, że miarą postępu będzie czas, jaki jest potrzebny na jej pokonanie. Jednak i bez zegarka będzie można określić swoją formę. Będzie ok, kiedy uda nam się ją pokonać bez przechodzenia w marsz :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz