Nieco dziwnie się czuję siadając z komputerem na kolanach próbując napisać relacje z ostatnich zawodów. Takich, bądź podobnych, relacji napisałem grubo ponad setkę, a mimo to nie pamiętam czy kiedykolwiek między jedną, a drugą minęło tyle czasu.
Jakby tego było mało - te zawody. Zdarzało mi się już startować kiepsko przygotowanym. Za to nigdy nie startowałem bez jakiegokolwiek przygotowania. Oczywiście nie miałem obaw czy ukończę. Jednak już ukończenie <60 minut aż takie pewne nie było. SZCZĘŚĆDZIESIĄT długich minut - kurczę jak to wszystko jest przewrotne. W 2011 roku debiutując na dychę nabiegałem 46 minut z haczykiem. Sześć lat później godzinę traktowałem jako wyzwanie. Brzmi nieco jak żart - kiepski żart. A jak do tego dodamy, że tak naprawdę każdy wynik wziąłbym w ciemno jeżeli nie byłby kupiony kontuzją to już w ogóle...
Niestety ostatnie tygodnie, miesiące, lata walki z kontuzją zrobiły swoje. Cel na 55. Bieg Westerplatte mógł być tylko jeden - ukończyć i z czystą głową pojechać do Berlina (bo tam już aż tak pewien ukończenia nie jestem).