Na skróty

11 sierpnia 2014

Did Not Finish - relacja z DB Schenker Boeskoolloop

   No to po ultramaratonie mogę dopisać kolejne zawody na listę o dźwięcznej nazwie "nieukończone". W Oldenzaal miałem zaliczyć super start na 10 kilometrów, udowodnić sobie, że forma rośnie i wszystko idzie we właściwym kierunku, a następnie dorzucić jeszcze 20 kilometrów rozbiegania w ramach powrotu do domu. Tymczasem zabawa skończyła się po 7,5 kilometrach, a prawdę mówiąc nie powinna się nawet zacząć. Zacznę jednak od początku.
   Start zawodów miał nastąpić o godzinie 13:00. Nie trzeba więc było się specjalnie rano zrywać. Szczególnie, że na dojazd potrzebowaliśmy jakiś 20 minut, a zapisywać można się było niemalże do ostatniej chwili. Wstępnie ustaliliśmy, że wyjdziemy około 11:30.

   Sobotnia sauna i basen zdziałały cuda w kwestii mojego snu. Chociaż budziłem się kilkukrotnie to jednak udało mi się pospać, aż do 5. Może to śmieszne, ale naprawdę miałem ostatnio z tym problem. Ciągle budziłem się zbyt wcześnie.
   Już po wstaniu z łóżka czułem, że z moją pachwiną/biodrem nie jest tego dnia dobrze. Profilaktycznie nasmarowałem się Voltarenem i uznałem, że nie ma co się przejmować, bo ból na pewno ustąpi po kilkuset metrach - jak zawsze.
   Przed wyjazdem wciągnąłem dwie I i II śniadanie - oba niemal identyczne - owsianka. Jedną różnicą była kawa, która pojawiła się jedynie podczas pierwszego posiłku. Szybkie pakowanie torby i byłem gotowy do wyjazdu.
   W Oldenzaal meldujemy się punktualnie o 12:00. I tutaj od razu spore zaskoczenie - okazuje się, że tym razem nie mamy do czynienia z małą kameralną imprezką. DB Schenker Boeskoolloop robie naprawdę duże wrażenie. Trasa w całości wytyczona w centrum miasta - odgrodzona barierkami. Do tego mnóstwo reklam, konferansjer, którego słychać niemal w każdym zakątku przez rozstawione wszędzie głośniki. No i mnóstwo ludzi - przy barierkach, w okolicznych knajpkach - naprawdę zapowiadał się super bieg. Jedynie pogoda napawała trochę niepokojem. Prognozy mówiły o 20 stopniach i burzach. Tymczasem było czyste niebo i około 26 stopni w cieniu. Jednak najgorsza była duchota. Dosłownie nie było czym oddychać.
   Zanim wystartował bieg na 10 kilometrów - rywalizacja toczyła się na innych dystansach. Ciekawy był szczególnie bieg na 5 kilometrów, gdzie wg tego co mówił konferansjer (tak mi się przynajmniej wydaje - mój holenderski nie jest zbyt dobry) zwyciężczyni uzyskała 10. wynik w tym roku w Holandii. Zresztą już po wynikach z ubiegłego roku spodziewałem się, że bieg w Oldenzaal może być dobrze obsadzony. Dość powiedzieć, że przed rokiem piąty zawodnik w biegu na 10 kilometrów miał 32:07. A startowało jedynie 207 osób!
   Zapisy zajęły nam dosłownie chwilę - wszystko poszło sprawnie i bez żadnych obsuwów czasowych. Chwilę później byliśmy już w strojach i mogliśmy zacząć rozgrzewkę. W jej ramach wybiegliśmy na trasę biegu, aby zobaczyć jak wygląda ta 2-kilometrowa pętla, którą mieliśmy tego dnia pokonać aż 5-krotnie. 
   Nie należała do całkowicie płaskich. Od startu mieliśmy lekko pod górkę, później płasko i pierwszy kilometr kończyliśmy z górki. Drugi to delikatnie w górę i ostatnie 300 metrów płasko.
   Jednak nie profil mnie martwił. Noga ciągle nie chciała odpuścić. O ile przy delikatnym truchcie ból nie wpływał na bieg, o tyle próby przebieżek wyglądały dość żałośnie. Żałowałem, że nie zdecydowałem się jednak na Opokan. Trudno - czas płynął nieubłaganie i trzeba się było szybko ustawić na starcie.
   Jakie miałem plany na ten bieg? Otóż planem minimum było poprawienie najlepszego mojego czasu w tym roku czyli bieg poniżej 43:20. Chciałem jednak jak najbardziej zbliżyć się do 42 minut.
   Wystrzał z pistoletu i ruszyliśmy. Pierwszy kilometr to przeciskanie się wąskimi uliczkami, walka o miejsce, szarpane tempo i klasyka - za szybko - 4:03.
   Musiałem zwolnić, bo wiedziałem, że bieg poniżej 4:15 szybko mnie zgubi. Szczególnie w taką pogodę. Kolejny kilometr pokonałem już w 4:14. Punktu z wodą i gąbkami na trasie były dwa przygotowane przez organizatora i jeszcze dwa prywatne - co w sumie dawało możliwość schłodzenia się co 500 metrów! Jednak nie pogoda najbardziej dawała mi się we znaki. O ile zgodnie z przewidywaniami pachwina/biodro faktycznie jakby odpuściły to ból pojawił się również po prawej stronie, ale z tyłu, na wysokości kości ogonowej. Nie wiem jak to określić - w okolicach górnej części mięśnia pośladkowego największego? Tak mniej więcej lokalizowałem ten ból.
   Póki co jednak nie było dramatu. Trzeci tysiączek pobiegłem w 4:18, ale uznałem że mogę sobie na to pozwolić po tym mocnym pierwszym odcinku. Kolejny kilometr zajął mi jednak aż 4:38, ból się nasilał i coraz bardziej zaczynałem powłóczyć nogą. Ale jakby na przekór temu próbowałem sobie udowodnić, że nic mi nie jest. W końcu "ból jest przejściowy, duma trwa wiecznie". Efekt? Piąty kilometr zajął mi jedynie 4 minuty i 19 sekund. Jednak już w jego końcówce wiedziałem, że jest po biegu.
   Zacząłem drastycznie zwalniać. 6. tysiączek pokonany w 4:49 powinien być moim ostatnim. Przebiegając przez metę powinienem zejść z trasy. Mając jednak w pamięci ultra i kilka późniejszych treningów nie mogłem odpuścić. Powiedziałem sobie, że choćby nie wiem co to doczłapię się do mety.
   Na mój świński galop na 7. kilometrze aż szkoda było patrzeć. Zbiegłem już do zewnętrznej strony, aby przepuścić innych zawodników i kuśtykając przesuwałem się do przodu. Ten odcinek zajął mi 5:32. Patrząc na to z perspektywy czasu - szczęśliwie, że rozwiązał mi się but na tym tysiączku. Dlaczego? Otóż w pewnym momencie noga bolała już tak bardzo, że musiałem się zatrzymać. Ale zatrzymać się w trakcie biegu? Przecież to się nie godzi. I wtedy właśnie z pomocą przyszedł but. Powiedziałem sobie, że tylko go zawiążę i ruszę dalej. Stanął, zawiązałem i... koniec! Ja do przodu a noga zostaje. Każda próba jej poruszenia to ogromny ból. W nogach miałem 7,5 kilometra (ostatnie 500 metrów zajęło mi 3:40). Od samochodu dzieliło mnie jakieś 400 metrów i to był teraz mój cel - dowlec się do auta.
   Mało ambitny? Oj to było naprawdę wyzwanie. Najpierw minęła mnie Mała, później to samo zrobił tato. Po około 300 metrach znowu minęła mnie Mała, a trochę później znowu tato. Jak to możliwe? A no droga do auta zajęła mi dobre 20 minut. W sumie na parking dotarliśmy wszyscy razem w tym samym czasie. Po drodze spotkałem mnóstwo życzliwych ludzi, którzy proponowali pomoc i co chwilę pytali czy mogą coś dla mnie zrobić. Niestety nic nie dało się zrobić - musiałem dojść do auta, pojechać do domu i zobaczyć jak będzie to wszystko wyglądać.
   Nie wiem co dalej. Nie wiem co mi jest. Po powrocie do Polski zapewne wybiorę się do lekarza, bo tak dalej być nie może. Mogę wymyślać sobie, że to ITBS albo rwa kulszowa, albo problemy mięśniowe, ale dopóki nie będę miał 100% pewności nie mogę podjąć skutecznej walki z tym problemem. Czy zamierzam do tego czasu zawiesić moje bieganie? Cóż o to musielibyście już zapytać moją nogę :)

1 komentarz:

  1. Dużo zdrowia. Będzie dobrze. Organizm się szarpnął, pokazał że być może to za dużo dla niego. Trzymam kciuki.

    OdpowiedzUsuń