Na skróty

3 sierpnia 2014

Piekło na żądanie

Nawigacja, pozostałości po wodzie i żelach -
zawartość pasa po treningu.
   Było co najmniej kilka powodów tego, że dzisiejszy trening wyglądał tak jak wyglądał. Oraz przede wszystkim powodów, które sprawiły, że zdecydowałem się na takie, anie inne bieganie. Jednak największy z nich to - moje "widzimisię".
   Dawno już nie robiłem dłuższych wycieczek biegowych. Owszem ponad 30 kilometrów pokonałem chociażby podczas biegu w Kretowinach czy na trasie Ultramaratonu Szczecin - Kołobrzeg. Jednak było to bieganie w ramach zawodów - inne ciśnienie, inna motywacja. Coś zupełnie innego niż treningowe, długie wybieganie. Ostatni raz na treningu przekroczyłem trzy dychy 9. maja, a i to w grupie z Małą, Michałem i Piotrkiem. 
   Dzisiaj jednak chciałem zrobić (prawdopodobnie) najdłuższy z treningów w ramach przygotowań do wrześniowego maratonu. Okoliczności sprawiły, że 3. sierpnia był wręcz idealnym dniem ku temu. Po pierwsze czasu na regenerację co niemiara. Po drugie mogłem pobiec z punktu A do B, bo umówiłem się, że tato zgarnie mnie samochodem. A po trzecie, tak jak ktoś kiedyś mi napisał - biegowa bulimia. Cały dzień wczoraj będąc w trasie pozwoliłem sobie na zjedzenie kilku kanapek i dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Pewnie, że raz na jakiś czas można sobie pozwolić i w ogóle. Jednak ja mam tak, że jak sobie zaczynam pozwalać to nie mam umiaru. A wyrzuty sumienia (oczywiście już po wszystkim, najlepiej dzień po, bo w trakcie schodzą na dalszy plan) są moim hamulcem przed całkowitym pogrążeniem się. Szczególnie obecny okres jest dla mnie ważny, kiedy chcę nieco popracować nad swoją wagą. 
W trakcie biegu się nie zanosiło na "trwały śliniak" :)
   Wróćmy jednak do treningu. Wiedziałem już, że kilometrów nie będzie mało. Rysowałem sobie trasy jedną za drugą i nic specjalnie nie przypadło mi do gustu. Małą z tatem wybierali się na trasę sprzed w tygodni. Ja jednak chciałem coś nowego. Mam kilka swoich ulubionych ścieżek - te jednak wolę zostawić na przyjazd mojej żonki i wspólny trening, tak jak kiedyś.
   Tato napomknął, że po bieganiu jadą do kościoła. A ten znajdował się w Ibbenburen. Szybko sprawdziłem jak daleko mamy na miejsce. Wychodziło około 45-46 kilometrów. W tym momencie na twarzy zapalił się durny uśmiech - "o tak!". Postanowione - biegnę do Ibbenburen i wrócę ze wszystkimi autem. Godzinna msza na 12:00 dawała mi sporo czasu na bieganie. 
   Szybko rozrysowałem trasę, zapisałem na karteczkach szczegóły, spakowałem aż 3 żele, wziąłem dwa małe bidony i jedną butelkę (0,75l) wody, na głowę czapkę i dokładnie o 8:10 wcisnąłem START na Gremlinie.
   Pierwsze kroki były tragiczne. Pachwina/bidoro bolało jak cholera. Do tego ból w plecach też nie pomagał. Być może sobotnie 18h w samochodzie zrobiło swoje. Zawsze po długiej jeździe jestem mocno zniszczony, ale to dzisiaj to była istna "masakracja" (jak to mówi Darek Szpakowski w Fifie :) ).
   Przypomniały mi się słowa, że "jak cię coś boli przed długim biegiem to nie lekceważ tego, bo ból nie minie tylko się na sili". Mimo, że płynie z nich wielka mądrość to w czasie treningów zbyt wiele razy okazywało się, że nie zawsze mają u mnie zastosowanie. Dlatego też postanowiłem "zaryzykować".
   I faktycznie noga dość szybko przestała mnie niepokoić. Tylko te plecy - z każdym krokiem boleśnie o sobie przypominały. Próbowałem nawet pas biegowy zaciskać dokładnie w miejscu bólu, ale na nic się to zdało. I jeszcze to słońce. 
   Chciałem podbijać okoliczne miejscowości, tymczasem jeszcze zanim opuściłem tą, w której pomieszkuję miałem dość! Na chwilę wszystkie zły myśli gdzieś uleciały kiedy tuż koło mnie, z pola kukurydzy wyszła locha dzika z młodymi. W tym momencie naprawdę się wystraszyłem. Na szczęście na mój widok zawróciła. Widocznie uznała, że póki co to ja jestem większą lochą :)
   Kiedy doleciałem do Schuttorfu (ok. 5. kilometr) chciałem już zawracać. Już się nawet nie łudziłem, że dam radę dobiec do Ibbenburen. Wiedziałem, że to nie ma sensu. Chciałem postawić jeszcze chociaż kilka kroków i tyle.
   I tak przesuwałem się na przód. Przesuwałem, bo o normalnym biegu nie było mowy. Człapałem, człapałem i człapałem, a mimo to czułem się jakbym bieg z jęzorem na brodzie (w sumie to jęzor na brodzie się zgadza).
   Po 10 kilometrach byłem w Salzbergen. Tam wciągnąłem żel, zrobiłem kilka fotek, napiłem się, polałem wodą. Niby ok, ale tylko przez... kilkaset metrów. Nawet wizyta na stacji (ok. 14. kilometra) niewiele pomogła. Uzupełniłem wodę, zlałem się solidnie, a wszystkie zabiegi starczyły na zaledwie kilka minut. Gotowałem się - miałem dość. Gremlin w pewnym momencie pokazał, że biegnę wolniej niż 6 minut na kilometr. I wiecie co? Miałem to, przepraszam za wyrażenie, w dupie. Miałem ochotę paść i leżeć, najlepiej w cieniu albo wodzie. Co mnie cholera podkusiło, żeby biegać dzisiaj? I to na takiej trasie o takiej godzinie!
   Chciałem zakończyć już trening. Przygotowałem sobie nawet wymówkę. Wiedziałem co powiem/napiszę odnośnie skrócenia planowanej trasy i w ogóle tak to opisze, że wyjdzie, iż była to jedyna słuszna decyzja. Tylko co ja będę robił tutaj gdzieś pośrodku niczego. Nikt po mnie nie przyjedzie, bo teraz też biegają, a potem jadą do kościoła. Mógłbym siąść i na nich czekać. Tylko w sumie zamiast siedzieć mogę też spróbować potruchtać.
   I truchtałem - najpierw do Rheine, a potem dalej. W międzyczasie po raz kolejny odwiedziłem stację. Wybiegając z Rheine kilka razy pogubiłem drogę i musiałem wspierać się GPSem w telefonie. Najgorzej, że wg "Wujka Gugle" zarośnięty las, ścieżka pomiędzy kukurydzą i zaorane pole - to normalna droga! A jakby tego było mało to na koniec, gdy dobiegłem do ulicy na której miałem się znaleźć to pomyliłem strony i poleciałem w prawo. Dopiero jak dobiegłem znowu do Rheine to się zorientowałem, że coś jest nie tak. Półtora kilometra to niby niewiele, ale przy takiej pogodzie mógł to być dla mnie gwóźdź do trumny.
   Na szczęście z moim humorem było nieco lepiej. Byłem coraz bardziej wykończony, ale nie rozważałem już położenia się i czekania aż po mnie przyjadą. Ustaliłem, że albo dobiegnę na miejsce albo będę biegł aż do 13:00 i zgarną mnie z trasy.
   W Horstel (34. kilometr) zaleciałem do pierwszego z brzegu domu prosząc, aby mi nalano wody ze szlaucha. Trochę mieliśmy problemy z komunikacją, bo Pan Niemiec nie mówił po angielsku, a ja jak mówię po niemiecku to mam później zakwasy w rękach :) Jednak udało się dogadać i dostałem 1,5-litrową wodę mineralną. Nawet nie przeszkadzało mi, że gazowana - fajnie musowała po twarzy jak się nią polewałem :)
   Robiłem coraz częstsze przystanki na picie. Ale już wiedziałem, że będę biegł tak długo jak będę mógł (albo 13 albo koniec trasy). W kilku miejscach było naprawdę ciężko, szczególnie jak nie było chodników, waliło się asfaltem a w koło nie było ani jednego drzewa, które mogłoby rzucać cień.
   Ale się udało! Po pokonaniu ponad 40 kilometrów, na przedmieściach Ibbenburen wsiadłem do samochodu (z klimatyzacją!). Szkoda, że ostatecznie nie doleciałem do blachy, ale też nie zszedłem z trasy mimo, że byłem tego baaardzo bliski. Przy piekielnym słońcu udało mi się zaliczyć w pojedynkę jedno z najdłuższych wybiegań od dawna. Kiedy później w domu pochłaniałem swoją tradycyjną już nagrodę pobiegową oraz wciągałem spaghetti nie zawracałem sobie głowy wyrzutami. Wiem, że jutro też nie będę mnie niepokoić. Po prostu dzisiaj sobie na te żywieniowe grzeszki zasłużyłem!

6 komentarzy:

  1. "Jak to mówią młodzi ludzie - masakracja" - Dariusz Szpakowski/Fifa 11.
    Nie sądziłem, że ktoś zapamięta tą gwiazdkę :D

    Nie umiałem znaleźć odpowiedzi na pytanie, jakie cele na maraton. Poprawa życiówki czy atak na konkretny czas? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W Fifie '13 też to mówi :) Przynajmniej w tej konsolowej :)

      A co do maratonu to do życiowej formy mi brakuje bardzo dużo dlatego chcę pobiec na konkretny czas. A na ile będę mógł szacować po półmaratonie w WWA :)

      Usuń
  2. Super historia :-) Dzięki że tak motywujesz ludzi. Zacząłem biegać w kwietniu i cały czas czytam twojego bloga. Dziś też biegnę, ale dopiero jak pogoda się w Rumi uspokoi bo narazie 30 stopni... Pozdrawiam...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Super! W takim razie czekam pod tym postem na wieści z treningu - może będzie to dodatkową motywacją :) Powodzenia! I nie zapomnij o nawadnianiu w takich upałach :)

      Usuń
    2. 12,3 km :-) Pierwsze 8 fajnie, następne 4 tylko żeby dolecieć do domu :-) Pozdrawiam

      Usuń
  3. Ja dzisiaj również walczyłem ze spiekotą. W Wawie będę próbował powalczyć z czsem ..

    OdpowiedzUsuń