Piszę oczywiście o niczym innym jak o interwałach. Pierwszy taki trening (w pełni świadomie i w miarę poprawnie) wykonałem chyba na początku 2013 roku. Przeplatanie szybkich odcinków i wolnych odcinków stosowałem już wcześniej, ale wolne odcinki były za długie i za szybkie. Czasami to bardziej przypominało bieg ciągły w trzecim zakresie intensywności niż interwały. Dopiero po przeczytaniu książki "Bieganie metodą Danielsa" poznałem specyfikę interwałów i zacząłem wykonywać ten trening poprawnie (a przynajmniej poprawniej niż dotychczas).
Robiłem różne kombinacje. Jak czułem brak mocy to latałem 5 x 400 metrów na przerwie 60 sekundowej. Z kolei na zajęciach BBL w Gdańsku lataliśmy 600, 800, 1000, 1000, 800, 600 - wszystko na 2-minutowej przerwie. Jednak najbardziej lubiłem biegać 8 x 1000 na 2-minutowej przerwie. Co prawda książka mówi, że przerwa powinna trwać tyle samo czasu co bieg szybki albo połowę dystansu odcinka szybkiego. Jednak coraz sporo osób stosuję zasadę mówiącą o tym, że czas przerwy to 2/3 czasu odcinka szybkiego. I u mnie też mniej więcej tak to wyglądało. Bieg szybki zajmował mi od 3:15 do 3:30 i później około 2 minut przerwy.
Aczkolwiek dużo czasu upłynęło od ostatnich moich interwałów. Jak sprawdziłem w dzienniczku - ostatni raz latałem "tysiączki" 23.10.13. Pamiętam, że szykowałem się wtedy do dwóch ostatnich startów w sezonie - Kolbudzkiej "10" i II Biegu Nadwiślańskiego Szlakiem Doliny Dolnej Wisły.
W ostatnią środę, po 287 dniach, ponownie postanowiłem zrobić interwały. Już od co najmniej 2 tygodni szykowałem się do tego, ale uznałem, że dopóki organizm nie zaadaptuje się w pełni do zmian nie rozpocznę mocnego biegania. Początkowo rozważałem wtorek, ale niedzielna wycieczka biegowa mocno dała się we znaki mięśniom. Po prawdzie to nawet w środę rano nie byłem pewien czy to jest właściwy dzień. Chciałem to przełożyć na czwartek. Ale sprawdziłem tętno spoczynkowe, zrobiłem mały test (ten sam który robiłem przed Berlinem rok temu). Wynik? Z serduchem wszystko ok. Dostałem zielone światło. Pomyślałem, że może mięśnie będą na tyle obolałe, że mnie uratuję. Ale gdzie tam - jak na złość wszystko było ok. Tak więc nie było wyjścia. Szybko sprawdziłem ile czasu powinny zajmować mi szybkie odcinki wg Danielsa i mogłem ruszać.
W tym miejscu muszę się przyznać, że chciałem zrobić trening 1km BS + 8 x 1km (p. 2') + 2,8km BS. Rzeczywistość jednak nieco zweryfikowała moje plany.
Tego dnia 1. kilometr minął mi szybko jak cholera (mimo tempa 5:41/km). Nigdy chyba nie doleciałem tak błyskawicznie do dworca. No ale trzeba było zacząć. Pierwsza kroki za mną - wydolnościowo nie jest źle. Za to nogi jakieś takie jak nie moje - dziwne uczucie. Ale najważniejsze lecę ciągle przed siebie. Jack twierdził, że powinienem pokonywać każdy odcinek w 4 minuty i 7 sekund. Tymczasem pierwszy zajął mi 3:43. A pewnie gdyby nie lekki podbieg to byłoby jeszcze szybciej (gorzej). Chyba każdy wie jak kończy się zbyt szybki start :)
Musiałem zwolnić. I faktycznie 2. tysiączek zajął mi więcej czasu. Ale wciąż daleko od planowanych 4 minut i 7 sekund - 3:53. Trzeciego odcinka najchętniej w ogóle bym nie zaczynał. Byłem już mocno zmęczony, do tego wiedziałem, że będę biegł w większości pod niewielkie wzniesienie. Tak naprawdę 4 minuty i 2 sekundy, jakie na nim osiągnąłem, kosztowały mnie chyba najwięcej wysiłku. Na koniec musiałem się zatrzymać na kilka sekund, żeby złapać oddech. Ale o odpoczywaniu nie było mowy. Rozważyłem zakończenie interwałów już w tym momencie. Byłem wypruty, nie miałem ochoty na więcej. Chciałem tylko paść, nawet na chodnik, i leżeć tak w bezruchu. Szybko jednak uznałem, że 4 będzie bardziej okrągłą liczbą. I faktycznie, nim się zorientowałem leciałem już 4. mocny odcinek. Tym razem pokonałem go w 3:57.
I na tym zakończyłbym opis tego treningu, gdyby nie to, że w trakcie tego 4. tysiączka wpadłem na pomysł, że jeszcze lepiej niż "czwórka" będzie prezentować się "piątka". Tym bardziej, że będę miał jeszcze około 1,5 metrów do początku podbiegu. Grzechem byłoby nie skorzystać. A więc 2 minuty truchtu i ogień! Ostatni kilometr wyszedł w 3:48. Jednak nie bez znaczenia jest fakt, że miałem jeden zbieg. Na prostej trasie raczej aż tak bym się nie rozpędził.
Później już tylko dotruchtałem do domu. Cieszyłem się jak małe dziecko. Radość jaką odczuwałem po ostatnim "tysiączku" była niesamowita. To była prawdziwa euforia. Ten endorfinowy haj trwał całą drogę powrotną. Później, nawet w pracy, cały czas gęba mi się cieszyła. Nie wiem czy to z powodu tego treningu, czy może dlatego, że uświadomiłem sobie, że do następnych interwałów jeszcze całe 7 dni :)
Jakie wnioski po pierwszym od dawna takim treningu? Po pierwsze nie mogę podpalać się na początku. To nic, że nogi niosą - jeżeli nie będę trzymał ich w cuglach to szybko zacznie się robić nieprzyjemnie. Po drugie - 2 minut obecnie to chyba zbyt krótka przerwa. Bardziej odpowiednią będzie chyba 2:20.
Zobaczymy jak to będzie wyglądało za tydzień. W każdym bądź razie interwały wróciły. Mam nadzieję, że powoli i bez pośpiechu również i ja "wrócę" :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz