Po niedzielnych zawodach, było ze mną kiepsko. Byłem jednak niemal pewien, że to co zmusiło mnie do zejścia z trasy da o sobie szybko zapomnieć. Przynajmniej jeżeli chodzi o ból. To nie było złamanie kości czy zerwanie mięśnia. Kilka godzin i po skutkach niemal nie było śladu. Jednak nie ma co się czarować - nagle nie ozdrowiałem. Dopóki nie znajdę i nie wyeliminuję przyczyny takiego stanu rzeczy nie mam nawet szans na szybkie bieganie.
No i właśnie - kluczowym wyrażeniem jest "szybkie bieganie". Obecnie skupiam się przede wszystkim na wypracowaniu optymalnej wagi. Priorytetem nie jest dla mnie poprawa czasów. Przede wszystkim muszę pozbyć się zbędnego balastu. Jak mi się to uda to będę walczył o czasy. Oczywiście znam na to przepis, wiem jak to osiągnąć. Wszystko więc sprowadza się do motywacji, chęci, samozaparcia i dyscypliny. Ten, kto walczył z kilogramami - wie, że to aż tak proste nie jest :)
A wracając do biegania i mojej obecnej sytuacji - nie mogę biegać szybko, ale mogę szurać. Wyszedłem dwukrotnie potruchtać i nie ma dramatu. We wtorek zrobiłem 13 kilometrów, w środę 10 z haczykiem. Było ok. Co prawda jak tylko poczułem jakikolwiek dyskomfort zaczynałem panikować i zwalniać, ale po tej paskudnej niedzieli to chyba normalne. Patrząc na te dwa treningi z perspektywy czasu mogę powiedzieć szczerze, że jest nieźle. Do walki z kilogramami możliwość takiego szurania mi wystarczy. W najgorszym wypadku zaplanowane starty będę musiał potraktować jako długie wybiegania i okazje do podziwiania krajobrazu (wiem, wiem - podczas Półmaratonu Praskiego raczej nie będzie co podziwiać :) ).
Jest jednak rzecz, która w ostatnim czasie bardzo, ale to bardzo poprawia mi humor. O czym mówię? A no o swoim tętnie. Nie mówię o wartością tętna spoczynkowego, bo tego nie sprawdzam od dawna (chociaż może warto by było do tego wrócić). Chodzi mi o wartości w momencie jak staję przed domem i daje chwilę Gremlinowi na zlokalizowanie satelitów. Jak dzisiaj pamiętam sytuację sprzed roku kiedy to stawałem przed domem, a na wyświetlaczu, w rubryce "tętno", pojawiało się 45bpm. Kiedy się zapuściłem, wychodząc na trening, Gremlin pokazywał nawet około 90 bpm. Podczas pierwszego treningu po wyjeździe z kraju, czyli dokładnie miesiąc temu, wartość ta wynosiła 70 bpm. Z każdym dniem, z każdym treningiem i z każdym traconym kilogramem notowałem coraz niższe wskazania. I w końcu, wczoraj, po raz pierwszy wartość ta spadła poniżej 50 bpm! Było to dokładnie 49 uderzeń na minutę. Ależ to była frajda zaliczyć 10 kilometrów biegu ze średnim tętnem na poziomie 124 uderzeń na minutę!
Jak widać, wydolnościowo jest coraz lepiej. Zarówno płuca jak i serce są już gotowe do obicia się od biegowego dna. Jedynie ten aparat ruchu jeszcze mnie niepokoi. Ale są to żniwa miesięcy mniejszych bądź większych zaniedbań - folgowania w kwestii diety oraz przymykanie oka na drobne urazy. Aczkolwiek na dzień dzisiejszy jestem cholernie zmotywowany, aby wszystko poukładać! Trzymajcie kciuki! Ogień!
Michał, jak Ci coś w samochodzie tłucze to się nie domyślasz co to może być i nie kombinujesz, że samo przejdzie. Przy takich obciążeniach przegląd okresowy u fizjoterapeuty może tylko pomóc. Biegając z bólem może brniesz w kierunku czegoś naprawdę poważnego. Nie jestem z żadnego lobby fizjoterapeutów, po prostu mi jeden uratował "karierę".
OdpowiedzUsuńTwoje objawy bólowe przypominają mi zresztą mój konflikt udowo-panewkowy.
Życzę zdrowia no i biegne oglądać cuda architektury (falowce) na Przymorzu :)
I tak chyba właśnie zrobię :) Może dlatego do tej pory tego nie zrobiłem, bo nie mam samochodu. Ale tak już całkiem poważnie - coraz częściej właśnie nad fizjoterapeutą się zastanawiałem i chyba w końcu nadeszła ta pora na wizytę u niego :)
UsuńBrawo :). No to teraz życze abyś trafił na takiego fachowca jak ja trafiłem. W razie czego wyślę Ci numer, ale to 500km od Gdańska :)
Usuń