Na początku dość ciężko było mi się zabrać za "Maratończyka", będącego zbiorem wspomnień z życia legendarnego biegacza - Billa Rodgersa. Kiedy już się jednak zabrałem za lekturę - szybko się wciągnąłem. Nie mogło być inaczej, kiedy miałem przed sobą biegową biografię człowieka, który wyciągnął z domów ogromne rzesze ludzi, którzy być może dzięki niemu naprawdę pokochali bieganie.
Większość książki jest przeplatana fragmentami z przełomowego, zwycięskiego maratonu w Bostonie w 1975 oraz fragmentami z przeszłości. Sam opis tego biegu z '75 - ekstra. Czytając to czułem się jak bym sam biegł z bohaterem ramie w ramie. Szczególnie zapamiętam pojedynek Rodgersa z Draytonem i ten moment kiedy bohater książki zostawia swego rywala pod wpływem impulsu. I robi to na 17. (!!!) kilometrze maratonu. Coś niesamowitego. Ale nie będę tutaj streszczał książki.
Książki o człowieku, dla którego bieganie nie było sposobem na rozładowanie stresu, złapanie chwili wytchnienia. Wielu z nas lubi w czasie biegania odpłynąć myślami gdzieś daleko. Tymczasem Rodgers pisze tak - "Ja zaś (w czasie biegu - przyp. red.) skupiam się na technice i sylwetce. Kontroluję tempo. Oceniam zmęczenie. Wsłuchuję się w subtelności własnego organizmu. Nieustannie monitoruję organizm w poszukiwaniu sygnałów zmęczenia i kontuzji". Autor, która pracował na pełen etat, twierdzi, że jego przypadek pokazuje, że tak naprawdę bieganie jest dla każdego szarego człowieka. I faktycznie tak jest, aczkolwiek wątpię, żeby wielu ludzi umiejscawiało ten sport aż na tak wysokim miejscu w swojej, życiowej piramidzie priorytetów. Rodgers musząc wybrać między pracą, a bieganiem bez wahania wybrał to drugie. Chcąc trenować w lepszych warunkach kilkukrotnie się przeprowadzał. Nie ma co się czarować - niewielu by tak postąpiło. Między wierszami można wyczytać, że trenował on tylko dlatego, że był w stanie wygrywać. W książce są przytaczane słowa jego matki, która mówiła, że jeżeli ktoś nie jest w stanie robić czegoś najlepiej to szkoda w ogóle tracić na to energię. Autor wspomniał, że dla niego liczyła się tylko walka o zwycięstwo - oklaski za udział go nie cieszyły.
Z drugiej strony w wielu momentach można poczuć więź z Rodgersem. Można go potraktować jak "swojego". Ciężko uwierzyć, ale na kilka lat przed wygraniem maratonu w Bostonie, w ogóle nie biegał. Bardziej interesowały go alkohol, papierosy i imprezy. Dla wielu na pewno brzmi to znajomo - tak jak i dla mnie. Śmiałem się jak czytałem, że w nocy wstawał (a robił to regularnie) tylko po to, żeby objadać się ciastkami i majonezem, który jadł łyżeczką prosto ze słoika :) Imprezy po zawodach, konieczność (przynajmniej do czasu) godzenia treningów z obowiązkami - naprawdę fajnie się czytało te wspominki.
Ta książka nie pokazuje biegacza amatora. Ona opisuje historię biegacza, który chwilowo gdzieś się zagubił, a następnie wzleciał na wyżyny. Człowieka, który dla biegania był w stanie poświęcić wszystko. Sportowca, dla którego nie liczyło się nic poza bieganie.
dzięki za świetną recenzję :) na pewno przeczytam :) pozdrawiam!
OdpowiedzUsuństrefapasji