Solidne przygotowania do maratonu trwają wiele dni, tygodni, miesięcy. Według Jacka Danielsa plan treningowy powinien składać się z 24 tygodni podzielonych na 4 fazy. Jednak samo podnoszenie poziomu sportowego nie trwa przez cały ten okres. Ostatnie tygodnie to już tzw. tapering, a więc okres w którym zmniejszamy kilometraż, dajemy mięśniom się obudować, a organizmowi pozwalamy na uzupełnienie zapasów glikogenu.
Na dwa tygodnie przed startem już się nie poprawię - tego mogę być pewien. Teraz najważniejsze jest to, aby niczego nie zepsuć. I temu głównie mają służyć moje treningi - jak dziwnie to nie brzmi :)
Dzisiejszy poranek powitał mnie pochmurnym niebem i deszczem. W ostatnim czasie parokrotnie śmiałem się, że udało mi się uniknąć zmoknięcia kończąc trening jeszcze przed początkiem opadów, podczas gdy inni, trenując w późniejszych porach zmuszeni są do latania w ulewie.
No więc tym razem aura postanowiła uraczyć deszczem również i mnie. No cóż - zawsze lepsze to niż upał, czy, przede wszystkim, wiatr! Rzut okiem na termometr. Nie jest źle - 13°C. A więc nie powinno być zimno. Toteż zakładanie na siebie nie wiadomo ilu warstw ubrań mijało się z celem. W taką pogodę wyznaję zasadę - im mniej tym lepiej. Bo jasno trzeba sobie powiedzieć, że każde ubranie, w mniejszym bądź większym stopniu, zmoknie. A wtedy zamiast zużywać energię na bieganie, będziemy zmuszeni wydatkować ją na dźwiganie przemoczonych ciuchów.
Singlet od Japończyków z Asicsa, spodenki z charakterystyczną łyżwą, a na stopy skarpetki i buty - tyle starczy. Niektórzy, znam parę takich osób, powiedzieliby nawet, że to aż nadto, że można biegać bez skarpetek (o koszulce nie wspominając). Być może i można - ja wolę w skarpetach.
Tak odziany, chwilę po 8, kiedy Pati już delektowała się poranną kawą, wyruszyłem w kierunku Małkowa. Wydaje mi się, że stanowiłem nie lada atrakcję dla użytkowników samochodów oraz, nielicznych tego dnia, przechodniów. Niektórzy mało karków sobie nie skręcali chcąc się odwrócić i rzucić okiem co za "czubek" biega w taką pogodę. I to w dodatku pół nagi! Po prawdzie, to zapewne będąc w ich sytuacji, zachowywałbym się podobnie.
Jednak tym razem nie jechałem samochodem - biegłem! Biegłem i cieszyłem się, że po raz kolejny mogę podziwiać Pomorze z perspektywy ścieżki biegowej. To jest naprawdę coś niesamowitego, coś co mnie cholernie kręci! A zdaję sobie z tego sprawę szczególnie podczas takich treningów jak ten dzisiejszy, kiedy moim głównym zadaniem jest pilnowanie, abym nie biegł za szybko :)
W ostatnich dniach dostałem maila z jednego z portali gdzie prowadzę dzienniczek treningowy. Był to mail z gratulacjami. Okazało się bowiem, że wrzuciłem już na ich stronę ponad 650 treningów! Kto by pomyślał, że aż tyle się tego nazbierało.
A wracając do dzisiejszego - dokładnie 651. - treningu, to deszcz w ogóle nie stanowił najmniejszego problemu. W zasadzie to był nawet przyjemny. Kłopotem, choć niewielkim, były jedynie kałuże, ale też tylko do czasu. Do czasu aż zmuszony byłem zamoczyć swoje buty w jednej z nich. Od tego momentu już żadna kałuża nie była mi straszna :)
Biegło mi się na tyle przyjemnie, że nieco pozwoliłem sobie wydłużyć trasę. W sumie wyszło 12 kilometrów i 576 metrów, na pokonanie których potrzebowałem 61 minut i 53 sekund. Jako ciekawostkę dodam, że taki czas, ale na dystansie półmaratonu, a dokładnie półmaratonu, który odbył się w ubiegły weekend (Great North Run), nie dałby mi nawet miejsca na podium :) Mnie jednak taki rezultat kosztował jedynie 124 uderzenia na minutę. A mogę się założyć, że Bekele, Farah czy Gebrselassie, zmusili swoje serca do "nieco" większego wysiłku :) Dla porządku dodam, że w owym półmaratonie wygrał ten pierwszy z czasem 1:00:09, drugi był Mo z czasem o sekundę gorszym. Natomiast 31 sekund po nim metę przekroczył Haile.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz