Na skróty

22 września 2013

Półmaraton tempowy - relacja z Półmaratonu Stolema

   Kolejna impreza z cyklu Kaszuby Biegają już za nami. Tym razem był to Półmaraton Stolema, którego start i meta zlokalizowane były we Wdzydzach Kiszewskich. Po tym, jak ze względu na wyjazd, zmuszony byłem opuścić jeden z biegów (co ciekawe odbywał się on również we Wdzydzach), z wielką ochotą wybrałem się, wraz z Pati, na półmaraton.
   Stety bądź niestety, za tydzień mam najważniejszy start tej jesieni, dlatego jakiekolwiek ściganie nie wchodziło w ogóle w grę. Prawdę mówiąc to dostałem nawet zalecenie, żeby w ogóle odpuścić połówkę i zrobić sobie jedynie przewidziany na ten dzień trening tempowy. Ostatecznie znaleźliśmy jednak kompromis - trening tempowy podczas zawodów. Sam byłem ciekaw jak to wyjdzie. Nigdy bowiem nie robiłem akcentów w czasie zorganizowanego biegu. Zdarzało mi się niektóre zawody pobiec treningowo, bez spinania się, bez walki z czasem czy rywalami. 

   Jednak plan na dzisiaj był dokładnie sprecyzowany - 4 kilometry wprowadzenia, a następnie 5 serii po 2 kilometry w tempie maratońskim, na 2-minutowej przerwie. Na zakończenie zaś spokojny trucht do mety.
   Z takim plan wyruszałem do "Zajadu u Sołtysa", gdzie ulokowane było biuro zawodów. W drodze ustawiłem na Gremlinie odpowiedni (jak mi się wydawało) trening i po 90-minutowej podróży w doborowym towarzystwie zameldowałem się we Wdzydzach. 
   Sam obiór pakietów przebiegał dość sprawnie, aczkolwiek tylko jeden punkt wydawania numerów, zapisywania się oraz odbioru koszulek sprawił, że stworzyła się wyraźna kolejka. Jednak przyjechałem dobrze się bawić i nic nie było w stanie zepsuć mi dobrego humoru. Podobnie nastawieni byli zarówno Piotrek i Michał. A i Patrycja z Pauliną, czyli nasza ekipa kibicowsko - fotograficzna, specjalnie nie zmartwiła się przesunięciem startu o kilkanaście minut. Organizator uznał, że najważniejsze jest danie możliwości startu wszystkim, którzy tego dnia stawili się we Wdzydzach, aby wspólnie pożegnać lato. A warto dodać, że pogoda tego dnia była naprawdę wakacyjna - słońce, 18 stopni i jedynie lekki wiatr zwiastował nadejście jesieni.
   Kwadrans po 11 organizator zarządził odliczanie i po chwili lecieliśmy już przed siebie. Spod zajazdu skierowaliśmy się wprost do lasu. Trasa w całości przebiegała leśnymi ścieżkami - nie brakowało zbiegów, podbiegów, zakrętów. Podłoże też było bardzo zróżnicowane - ubity grunt, sypki piasek, gruz, kamienie, trawa, od czasu do czasu trafialiśmy też na odcinki okraszone dużą ilością wystających korzeniu. Jednak było... naprawdę pięknie. Aż chciało się biec. Jeżeli ktoś w planie treningowym ma przewidziany trening krosowy to uważam, że nie mógłby sobie wymarzyć lepszej trasy.
   Ale wróćmy do biegu. Pomęczę Was trochę liczbami. Otóż zacząłem bardzo spokojnie. Pierwsze 2 kilometry pokonałem w 9 minut i 34 sekundy. Trochę za szybko, więc na kolejnych 2 zwolniłem do 9:48.
   I w tym momencie zaczął się pierwszy mocniejszy akcent. Poleciałem pierwszy kilometr w 3:54, a następnie Gremlin pokazał mi, że kolejnym krokiem treningu jest... 2-minutowy bieg. NIE! NIE! NIE! Źle zaprogramowałem trening! To mogło się zdarzyć tylko mi. No nic - pomyślałem, trzeba będzie sobie jakoś radzić przy użyciu przycisku Lap i ciągłym zerkaniu za zegarek. 
   Tak więc zamiast kilometra w 4 minuty zrobiłem 1011 metrów w 4:07. Aczkolwiek nie do końca wierzę Gremlinowi, kiedy biegam po lesie. W dodatku teraz, kiedy jestem w trakcie jego reklamowania. No ale innego punktu odniesienia nie miałem. Musiałem więc się trzymać tego co pokazywało się na wyświetlaczu mojej 305'tki.
   W czasie dwóch spokojnych minut przebyłem 420 metrów, a następnie ponownie przyspieszyłem. No i właśnie podczas tych dwóch kilometrów zaliczyłem chyba największe tego dnia faux-pas. Otóż z planowanych dwóch tysiączków zrobiło mi się 2557 metrów, na pokonanie których potrzebowałem 10 minut i 26 sekund. Nie wiem jak to się stało. A zdałem sobie z tego sprawę dopiero, kiedy po biegu sprawdzałem tempo na poszczególnych odcinkach.
   W tym momencie zakończył mi się zaprogramowany w zegarku trening i mogłem lecieć już z ustawionym wcześniej Auto Lapem. I prawdę mówiąc było to o wiele łatwiejsze i mniej stresogenne. 
   Trzeci akcent zajął mi  8 minut i 4 sekundy. Jednak tak jak pisałem wcześniej - i tak miałem wrażenie, że biegnę nieco za szybko. Podczas kolejnych dwóch mocniejszych kilometrów dogoniłem Michała i Piotrka, którzy, jak się okazało, biegli razem przez cały wyścig.
   Jednak dość zabawna sytuacja miała miejsce chwilę później, kiedy wyprzedzałem jednego z biegaczy. Chyba naprawdę musiałem go zaskoczyć. Kurczę sam bym był zaskoczony, gdyby ktoś na tym etapie biegu po prostu przebiegł koło mnie. Na jakiekolwiek zrywy było przecież jeszcze za wcześnie, a początkowe przetasowania miały miejsce na pierwszych kilometrach.
   Podczas 2-minutowej przerwy owy biegacz podbiegł do mnie i zapytał - co to była za podpucha. Uśmiechnąłem się tylko i wytłumaczyłem, że to żadna podpucha i że robię po prostu trening. 
   A do jego zakończenia zostało mi jeszcze jedno przyspieszenie. Ostatnie dwa mocniejsze kilometry zajęły mi odpowiednio (wg Gremlina) 3:44 oraz 3:56 i w tym momencie, z czystym sumieniem mogłem po prostu zacząć się... obijać. Otóż już do samej mety miałem przewidziany jedynie lekki trucht.
   Mogłem znowu podziwiać okolicę, cieszyć oko widokami. Nie przejmowałem się, że mijają mnie kolejni zawodnicy. Przecież nie o to dzisiaj chodziło. Przez moment miałem ochotę nieco przyspieszyć, kiedy na około kilometr przed metą dogonili mnie Michał z Piotrkiem. Jednak uznałem, że plan - rzecz święta. Miał być trucht - będzie trucht.
   Ostatecznie na mecie zameldowałem się po 1 godzinie, 28 minutach i 29 sekundach. Wg Gremlina pokonałem dystans 20 kilometrów oraz 196 metrów. 
   I teraz najlepsze - zająłem 4. miejsce w swojej kategorii wiekowej, za Michałem, który chyba również nie spodziewał się podium tego dnia. On także za tydzień startuje w maratonie i dzisiejszy bieg potraktował dość luźno. Tym bardziej taka niespodzianka cieszy.
   No i na koniec chciałbym jeszcze serdecznie podziękować nie komu innemu jak Mojej Narzeczonej, która opatulona w bluzy, chusty i nie wiadomo co jeszcze, będąc na lekach, po raz kolejny nie dała się namówić do zostania w domu, przygotowała aparat i zapewniła nam obszerną fotorelację! Mam u boku prawdziwy SKARB!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz