Wyjeżdżając za granicę założyłem sobie, że wystartuję w cyklu biegów - Wooldersloop 2014. Są to 4 biegi odbywające się co trzy tygodnie. Do wyboru jest kilka dystansów, jednak mnie interesował jedynie ten najdłuższy - 15 kilometrów. Uznałem, że będzie to idealny sposób kontroli progresu (bądź regresu :) ) formy. Pierwszy bieg zaplanowany był na 12. stycznia.
W niedzielę rano wstałem już lekko poddenerwowany. Niby to tylko start kontrolny. W dodatku pierwszy. Taki, który miał mi dać jedynie punkt odniesienia przed następnymi. Ale jednak to były zawody.
Przed rokiem na tej trasie uzyskałem oficjalnie czas 1:00:22. Byłem jednak blisko 10 kilogramów lżejszy. A to nie mogło pozostać bez znaczenia. Założyłem więc czas 1:04:59. Średnie tempo 4:20/km na dystansie 15 kilometrów wydawało się bardzo rozsądne. Zdecydowałem, że na tyle mogę sobie pozwolić.
Rano wciągnąłem owsiankę i na około 2 godziny przed biegiem wyruszyłem z kolegą do Hengelo. Dla mnie był to już 4. start w Holandii. Maniek zaś debiutował w zagranicznym biegu.
Odbiór pakietu (a w zasadzie numeru - bo nic poza nim pakiet nie obejmował) bardzo szybko i sprawnie. Dostałem numer 964, który od razu przypiąłem do koszulki. Jako, że opłaciłem wszystkie biegi, zostałem poinformowany, że nie mogę zniszczyć numeru, gdyż ma mi służyć do końca cyklu.
Odnośnie medalu pisałem już przed rokiem i dalej nic się nie zmieniło. Otóż decydując się na opcję z medalami, po każdym biegu trzeba dopłacić 5€. Jednak to, co mnie tak zaskoczyło przed rokiem to to, że medal nie jest wręczany na mecie, tylko trzeba po niego po biegu zgłosić się do biura zawodów. Dostajemy najzwyklejszą okrągłą blaszkę z małą naklejką. Nikt nie bawi się nawet w sznureczki do powieszenia na szyi. Jednak po zeszłym roku byłem na to przygotowany.
Również, podobnie jak przed rokiem, postanowiłem zwrócić uwagę na to, w jakich butach biegają Holendrzy. Oczywiście Kalenji nie zaobserwowałem - ani butów, ani odzieży. Jednak co ciekawe niewiele było też obuwia Adidas czy Nike. Jedynie pojedyncze osoby miały trzy paski bądź łyżwę na swoich "kapciach". Królowały Asicsy oraz Saucony. Całkiem sporo było też Mizuno, a nieco mniej Brooks'ów.
Śniadanie zjadłem już około 6, a nie chcąc biec z pustym żołądkiem wziąłem ze sobą batona i żel. Tego pierwszego wciągnąłem na godzinę przed biegiem, zaś żel wrzuciłem w siebie na około 20 minut przed startem.
Krótki trucht w ramach rozgrzewki i można się było ustawiać. Zajęliśmy miejsce w pierwszej połowie stawki. A miejsca było niewiele. Jednak i na to byłem przygotowany. W końcu startowali razem zarówno biegnący na 10 oraz 15 kilometrów. Łącznie ponad pół tysiąca ludzi.
Tego, co mówił konferansjer, nie bardzo rozumieliśmy. W pewnym momencie usłyszeliśmy niewielki trzask i pierwsza linia wyruszyła na trasę. Za plecami usłyszałem tylko Mańka - "To był start!?". Na to wyglądało - ruszyliśmy.
Na pierwszym kilometrze skakałem od prawej do lewej - od lewej do prawej. Biegłem i asfaltem i trawą. Skakałem nad kałużami, przelatywałem nad gałęziami. Zdecydowanie najbardziej ciekawy fragment biegu. Jednak co gorsze - zdecydowanie za szybki. Czas 3:59 to obecnie nie mój poziom.
Nie chcąc zepsuć sobie biegu zwolniłem. Najpierw do 4:04, a na 4. tysiączku do 4:07. Choć planowałem bieg dużo wolniejszy, to takie tempo mi odpowiadało. Chwilę się wahałem, ale jednak podjąłem decyzję, że powalczę o lepszy czas niż zakładałem.
Z każdym kolejnym kilometrem robiło się luźniej. Zaś na 8. kilometrze zrobiło się prawie pusto, bowiem biegnący na 10 kilometrów odbili w stronę mety.
Niedługo jednak panowała pustka na trasie. Otóż, tak jak przed rokiem, musieliśmy pokonać 2 pętlę. I tak oto 8. kilometr biegu znajdował się w połowie 6. kilometra. Tym samym ponownie biegliśmy w gęstym tłumie. Aczkolwiek wśród Holendrów zauważalna jest dość wysoka etykieta biegowa. Bez problemu zostawiano nam wewnętrzną krawędź trasy do wyprzedzania.
Na 11. kilometrze złapałem drugi oddech. Najwolniejszym tysiączkiem był ten 10. pokonany w 4:08. Od tego momentu zacząłem przyspieszać. Kolejno notowałem czasy 4:06, 4:06, 4:05, 4:02. Ostatni zaś odcinek to już była euforia biegacza - biegłem, przyspieszałem, cieszyłem się, machałem do fotografów. A wszystko to w zaledwie 3 minuty 40 sekund.
Ostatecznie zaś na mecie zameldowałem się przed upływem 61 minut. Niewiele, bo ledwie 8 sekund. Ale jednak przed! Naprawdę w to nie wierzyłem. Aż strach pomyśleć co by było, gdybym ponownie ważył nieco mniej. Zresztą po co o tym myśleć - do ostatniego biegu mam 9 tygodni. Trzeba działać :)
PS: No i muszę jeszcze wspomnieć, że w równie dobrym nastroju bieg zakończył Maniek. Ostatecznie z czasem poniżej 1:15 (czyli tak jak planował) uplasował się na 89. miejscu, a więc w górnej części stawki!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz