Na skróty

25 sierpnia 2014

Pierwszy trening z mamą i kilometr w 101 sekund

    No i ostatnią niedziela już za mną. Nie będę ukrywał, że ze sportowego punktu widzenia jestem z niej naprawdę zadowolony. Wszystko wyszło lepiej niż zakładałem. Chociaż jeszcze dwa tygodnie temu taki jej przebieg uznałbym raczej za porażkę. A jak ona wyglądała?
   Pobudka bardzo standardowo - 3:30. Nie ma dla mnie znaczenia czy wolne czy nie. Przyzwyczaiłem się do takiego wstawania. W zasadzie kwestię śniadania mógłbym ominąć, bo chyba każdy kto od czasu do czasu czyta bloga wie, że nie mógłbym się obejść bez owsianki. I faktycznie, tego dnia również wsunąłem miskę owsa i dużą kawę.
   Siostra i tato mieli dzisiaj wystartować w imprezie biegowej w Losser, tej samej gdzie przed rokiem po raz pierwszy w życiu udało mi się zająć drugie miejsce w OPEN ("Polskie podium w Losser"). W związku z problemami zdrowotnymi ja wolałem start odpuścić. Jednak miałem ogromną ochotę pobiec do Losser, aby im pokibicować. Ktoś mógłby powiedzieć - "Kurczę skoro i tak biegnę tam to niby czemu nie mógłbym wystartować w biegu". I sporo w tym racji, ale... ciężko jest biec spokojnie w zorganizowanych zawodach,  przypiętym numerem startowym. A jak może skończyć się podkręcanie tempa miałem okazję przekonać się 2 tygodnie temu w Oldenzaal.
   Jednak okazało się, że nie będę leciał sam do Losser. Mama przystała na propozycję, aby towarzyszyć mi na rowerze. Co ciekawe, przez 3 lata mojego biegania, ani razu nie miałem okazji zaliczyć długiego wybiegania z mamą obok. Jeździłem z Patrycją, Małą, tatem, ale nie z mamą.
   Do wyboru mieliśmy kilka wariantów tras - krótką (16km), optymalną (21km), długą (30km). Uznałem, że w trakcie podejmiemy decyzję którędy biec, w zależności od czasu i ochoty.
   Bieg w Losser miał się rozpocząć o 11:50, zaś my wystartowaliśmy 2,5h wcześniej. Pierwsze kilometry to była tragedia. Kręgosłup, biodro, pośladek wyraźnie miały dość po sobotniej dwudziestce. Tempo nieco poniżej 6 minut na kilometr, a radości z biegania żadnej. Pomyślałem sobie, że to będzie chyba najgorszy mój trening podczas wyjazdu. Szczególnie, że tak jak czułem się na początku czułem się jeszcze na 10. kilometrze.
   Mijając granicę śmiałem się, że może po prostu w Niemczech mi się źle biega i teraz w Holandii będzie lepiej. Taka autosugestia nieco pomogła, bo delikatnie przyspieszyłem. Jednak ból nie zniknął. Może kręgosłup nieco odpuścił, ale reszta - porażka.
   Nie stawałem nawet na toaletę - bałem się, że jak nieco ostygnę to już nie ruszę. Szybko zrezygnowałem z najkrótszego wariantu trasy i wybrałem tą 21-kilometrową, przez De Lutte. 
   Kiedy, w De Lutte, skierowaliśmy się w stronę Losser niespodziewanie zacząłem przyspieszać. Kilometr 15. pokonaliśmy w 5:16, kolejny nieco spokojniej - 5:24. Jednak dalej to już klasyczny BNP - 5:21, 4:59, 4:51, 4:49, 4:42. Trochę wariactwo z mojej strony, ale miałem ogromną ochotę nieco przyspieszyć. Skutki tego odczułem jak tylko dobiegłem na miejsce i się zatrzymałem. Kiedy ostygłem musiałem kuśtykać i ciągać nogę za sobą. Ale co tam - było warto. Tym bardziej, że po jakimś czasie mogłem już normalnie chodzić.
   Chwilę postaliśmy i zaraz zaczęły się zawody. Najpierw o 11:50 wystartowała Mała w półmaratonie, a po chwili ruszył tato w biegu na 10 kilometrów. Pierwszy raz chyba tak tylko stałem i dopingowałem. I wiecie co? Ja naprawdę podziwiam moją żonę, która zawsze czeka na mnie na mecie! Przecież takie czekanie to wielka nuda. A nawet nie chcę wiedzieć jak wygląda takie czekanie w czasie maratonu :)
   Pierwszy na mecie zameldował się tato, któremu pokonanie dwóch 5-kilometrowych pętli zajęło 50:13 brutto. Mała miała do pokonania aż 4 pętle (+ jedną małą na początku). Jak, że mieliśmy ze sobą rower - ktoś z nas musiał wracać na dwóch kółkach zamiast samochodem. Zgłosiłem się na ochotnika. I już jechałem do domu kiedy wpadłem na pomysł, aby towarzyszyć Małej na ostatniej pętli. Wjechałem na trasę biegu, wróciłem się po nią i końcówkę 3. okrążenia oraz całe 4. pokonaliśmy razem. Mała mówiła, że miała potężny kryzys - odcięło ją i musiała usiąść na 40 sekund, bo nie była w stanie utrzymać się na nogach. To już jednak było za nią. Mimo tego zdarzenia ciągle była drugą kobietą w stawce! Ostatnią pętlę nie biegliśmy na czas - pilnowaliśmy miejsca, co chwilę rzucałem okiem za siebie czy rywalka nas nie goni. Było ok - z dużym spokojem Mała utrzymała drugą pozycję i z czasem brutto 1:43:27 zameldowała się na mecie. A więc również w tym roku było polskie podium w Losser.
Pocisk :)
   No dobra Mała na mecie, ale ja ciągle musiałem dostać się do Bad Bentheim. Już na początku założyłem sobie, że nie będę się mocno oszczędzał. Co prawdą miałem do dyspozycji rower miejski, a nie szosowy. Jednak i tak miałem wrażenie, że można nim jechać szybciej niż moim górskim Giantem. 
   I faktycznie - już pierwszy kilometr pokazał, że można kręcić dobre, jak na mnie, czasy. Przecież do tej pory jazda z prędkością około 3 min/km to było u mnie wyzwanie, nigdy nie zrobiłem kilometra szybciej niż w 2 minuty. A teraz zacząłem od 2:11. Dalej było 2:05, 2:07, 2:05, 2:03 i w końcu na kolejnym tysiączku złamałem te 120 sekund - 1:59! 
   Kiedy wjechałem do Niemiec miałem spory podbieg, a w zasadzie to chyba powinienem powiedzieć - podjazd :) Ale później znowu było lekko z górki i udało się przyspieszyć do 1:41/km! Wg Gremlina na tym kilometra uzyskałem maksymalną prędkość 39,7 km/h. 
   Chwilę później byłem już w domu - było naprawdę super. Ja zaliczyłem dwa treningi. Było bieganie, był rower. Mała wywalczyła podium w półmaratonie. Czego chcieć więcej :)

1 komentarz:

  1. Niezła zmyłka:) Myślałem że przebiegłeś kilometr tak szybko:)

    OdpowiedzUsuń