Na skróty

11 kwietnia 2013

Interwały, czyli treningowe sado - maso

   Naprawdę muszę się zastanowić nad tym czy nie jestem czasem jakimś masochistą. Skąd takie podejrzenia? Otóż jeszcze 2 godziny temu umierałem na treningu, a teraz siedzę przed monitorem i cieszę się sam do siebie na samą myśl, że sprawiłem sobie taki wycisk. Może to alghedonia, czyli przeżywanie rozkoszy podczas doznawania bólu? Chociaż chyba nie do końca, bo podczas biegu byłem daleki od przeżywania rozkoszy :) Dobra, zostawmy dewiacje seksualne i wróćmy do biegania.
   Tak jak napisałem w tytule główną częścią mojego dzisiejszego treningu były interwały. Z kolanem już coraz lepiej. Ponadto chcę nieco rozruszać nogi przed Krakowem. Półmaraton pokazał, że forma jest całkiem przyzwoita, niemniej uważam, że jeszcze kilka mocniejszych treningów warto zrobić przed startem. Ostatnim razem przeprowadzałem sesję interwałową tydzień przed połówką i prawdę mówiąc trochę mi ich brakowało. Ok - taki trening jest bardzo męczący i w trakcie nie myślę o niczym innym jak o zakończeniu biegu, ale radość, jaka pojawia się wraz z komunikatem "trening zakończony" jest porównywalna chyba jedynie z tą kiedy udaje mi się poprawić kolejną życiówkę.
Udało się!
   Podobnie jak przed 4 tygodniami, tak i dzisiaj zaprogramowałem Gremlina w następujący sposób: 1 kilometr + 8 x (1 kilometr + 2 minuty). Pierwszy tysiączek oczywiście na pobudzenie, a następnie już właściwe interwały. Tysiąc metrów mocno, a pomiędzy 2-minutowe przerwy na trucht.
   Miałem zacząć trening około 8, ale tak bardzo nie mogłem się doczekać, że wyruszyłem już kwadrans wcześniej. Tym razem na nogi wrzuciłem najlżejsze "papcie" z mojej biegowej kolekcji, czyli Adidasy AdiZero Ace 3, bliżej znane jako "Morskie Strzały".
   Kilometr rozgrzewkowy okazał się dość szybki - 4:27. Jednak dopiero w domu sprawdziłem czas. Może, żebym zrobił to od razu nie zdziwiłbym się tak bardzo, kiedy, po pierwszym mocnym akcencie, na wyświetlaczu Gremlina wyświetliło się 3:30. Mocno... za mocno. Dwie minuty przerwy i kolejny zryw. Tym razem 3:35. Lepiej, ale wciąż chyba zbyt żwawo jak na moje obecne możliwości. Nie jestem jeszcze tak dobry, żeby biegać w takim tempie. 
Po solidnym bieganiu solidne śniadanie
   Na tym drugim odcinku dopadł mnie kryzys. Wiedziałem, że prędzej czy później musi to nastąpić. Z reguły następuje prędzej, więc specjalnie zdziwiony nie byłem. Zauważyłem, że pomaga mi odwracanie uwagi od biegu - zacząłem sobie nucić w myślach. Eureka! Pomagało!
   Trzeci kilometr zajął mi 3 minuty i 31 sekund, a następny aż 7 sekund mniej! Głowa podpowiadała "zwolnij! zaraz padniesz i nie dokończysz treningu, a w najlepszym wypadku tempo spadnie Ci do 4:00 i de facto wyjdzie na to samo - trening będzie pogrzebany". 
   I faktycznie - 5. tysiączek poleciałem w 3:37. Spodziewałem się, że teraz już z każdym kolejnym odcinkiem będzie coraz wolniej. Ale gdzie tam! Kolejne dwa przyspieszenia pobiegłem w 3:32, a na ostatnim jeszcze nieco podkręciłem tempo i wyszło 3:30. Ależ byłem szczęśliwy! Nie wyobrażacie sobie nawet jak bardzo! 
   Mało tego stwierdziłem, że nogi w zasadzie nie bolą, podobnie jak płuca, pogoda jest bardzo przyjemna więc nie ma co uciekać do domu. W myśl zasady, że po mocnym treningu trzeba się dobrze zregenerować zdecydowałem się... poszurać jeszcze trochę nogami po Chełmie. Nie ma lepszej metody na odpoczynek niż spokojny trucht. 
Dzisiejsze interwały
   W sumie wyszło 7 kilometrów i 8 metrów w czasie 40 minut bez 5 sekund. Nie pamiętam kiedy ostatnio latałem ze średnim tempem na poziomie 5:42/km. Ale nie pamiętam też kiedy bieg sprawiał mi tyle radości.
   Na koniec wrócę jeszcze do interwałów. Były męczące - fakt. Jednak według wskazań pulsometru nie zmusiły do maksymalnego wysiłku serca. Średnie tętno wyniosło 155bpm, a maksymalna zarejestrowana wartość to jedynie 175 uderzeń na minutę. A zdarzało mi się już parokrotnie, nieznacznie, ale jednak, przekraczać 180 uderzeń.

1 komentarz: