Na skróty

5 kwietnia 2013

"I'm not slow. I'm just enjoying the course."

... chyba trzeba wstawić pranie :)
    Według mnie podstawowa zasada mówiąca o tym jak biegać, gdy na dworze deszcz i plucha, brzmi "nie omijać kałuż". Nie ma sensu skakanie, przeskakiwanie, omijanie wszelkiej wody, bo nawet jeżeli uda nam się jakimś cudem wszystkie ominąć (osobiście jeszcze mi się to nie zdarzyło) to i tak pod koniec zostaniemy uraczeni potężną dawką wody przez przejeżdżający obok pojazd. Tak przynajmniej to wygląda w większości przypadków.
   Natomiast kiedy już w momencie wyjścia z domu jesteśmy nastawieni na to, że się wrócimy w przemoczonych butach, nic nie jest w stanie nam zepsuć treningu. Często kiedy już po raz pierwszy woda przedostanie się przez buty i skarpetki do samej nogi, każda kolejna kałuża sprawia, że jesteśmy jak dzieciaki - zamiast się denerwować mamy po prostu frajdę. Dokładnie taką jaką miałem ja podczas dzisiejszego treningu.
Kiedyś te lody były takie małe...
   Wstałem dzisiaj rano jak zawsze około 5. Wczoraj kładąc się spać nie wiedziałem jeszcze czy iść dzisiaj pobiegać czy może jednak odpuścić. Jednak po porannej owsiance nie miałem już wątpliwości, energia mnie rozpierała, nie było więc innej opcji jak zaliczyć chociaż kilka kilometrów. Dawno nie pokonywałem trasy Chełm - Jasień - Chełm, tak więc trzeba było to nadrobić. Ponadto spała u mnie Pati, a chcąc jej sprawić przyjemność postanowiłem, że w drodze powrotnej kupię ciepłe pieczywo. A z całym szacunkiem do wszystkich mijanych przeze mnie piekarni, najlepsze wypieki moim zdaniem oferuje Lidl. Tak więc miałem kolejny powód, aby wybrać się w stronę Jasienia.
   Wybiegłem, tak jak to mam w zwyczaju, około 8. Zanim jednak wystartowałem musiałem trochę pomarznąć pod blokiem gdyż Garmin miał problemy z łącznością z satelitami. Jednakże zdziwiłbym się gdyby ich nie miał. Niebo było w całości zasnute chmurami. W dodatku do zapoczątkowanych w nocy opadów śniegu rano dołączył jeszcze deszcz. Ja jednak byłem na to przygotowany. Na nogi wsunąłem sfatygowane eNBki i nie zamierzałem przejmować się ani opadami ani kałużami.
... nie to co teraz :)
   Pierwszy kilometr zajął mi 4:57. W zasadzie to w ogóle nie zwróciłbym na niego uwagi, gdyby nie... kolano. Dopiero co odpuściła łydka, a odezwało się kolano. Nie jest to żadna nowa przypadłość. Pamiętam, że kiedyś już odczuwałem podobne objawy. Może to efekt ostatniego, zwiększonego kilometrażu. A może po prostu zapowiedź zmiany pogody. Zdecydowanie wolę myśleć, że to to drugie.
   Kilometr drugi pokonałem w 4:47, a na kolejnych dwóch systematycznie, acz niezbyt gwałtownie zwalniałem - 4:48, 4:49. Kiedy Gremlin stwierdził, że 4. tysiączek zajął mi zaledwie 4 minuty i 39 sekund interweniowałem. Efekt? Czasy kolejnych odcinków to: 4:51, 4:59, 5:00. 
   Dzisiaj odważyłem się w końcu na bieg przez ulicę Stolema. Tak jak się spodziewałem na "moim" zbiegu śniegu było co niemiara. Raz już tam leżałem więc ewentualna wywrotka nie byłaby żadną nowością. Niemniej "rozłożyłem skrzydła" i ruszyłem w dół, z każdym krokiem walcząc o zachowanie równowagi. Udało się! 
   Dobiegając do Lidla Gremlin wskazywał dokładnie 11 kilometrów i 10 metrów. Po szybkich zakupach, z niecodziennym wisiorkiem, w postaci dwóch bułek, zawieszonym na plecach na łańcuszku, dorzuciłem jeszcze około 4 tysiączki i z kilometrażem na poziomie 15,082 zakończyłem trening. Niewielkie podkręcenie tempa w końcówce sprawiło, że średnia prędkość wyniosła 12:44 km/h (4:49/km).
   A po treningu śniadanie z Ukochaną. Tak rozpoczęty dzień na pewno będzie świetny! Mam nadzieję, że Wy też macie dzisiaj od rana świetny humor!

PS: Jutro w Łodzi, w Akademickich Mistrzostwach Polski w biegach przełajowych wystartuje moja siostra. Straszna z niej Małpa, ale trzymajcie kciuki. Niech wróci zadowolona, a kto wie może i z tytułem Mistrzyni Polski... :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz